Strony

niedziela, 29 stycznia 2012

śniegowe ciacho


A raczej myślałam, że takie będzie ;). I chciałam, by takie było. 
Stukam w barometr, ciśnienie rośnie. Mróz, słońce. Tylko śniegu brak. Nie będę narzekać! Ważne, że na dworze rześko, miło i przyjemnie. I sucho. 
Pogodzona z faktem braku białych akcentów za oknem, zrobiłam ciasto, które miało być białe, bo jest w nim moja najukochańsza czekolada. Biała czekolada. Przez wielu znawców uznana za czekoladę, która z tą prawdziwą ma mało wspólnego. Która ma najwięcej tłuszczu. Która jest zdrowa najmniej, a może i wcale. A ja mimo niewielkiego słodyczowego uwielbienia, tę lubię najbardziej! Nie jakąś z orzechami (ok ok, też jest pyszna), nie jakąś z nadzieniem (nie, nie jest pyszna) i nie deserową ze 100% zawartością kakao (jest w ogóle taka?) - najzdrowsza na świecie. Jest tak zdrowa, że znawcy pozwoliliby zjeść jej AŻ DWIE kostki dziennie! O, łaskawcy!
Ciekawe co powiedzieliby widząc jak wciągam wielokrotność dwóch kostek BIAŁEJ NA RAZ? A co dopiero cała tabliczka w cieście...



Nie omieszkam dodać, że najlepsza biała jest z prażonym ryżem, który fajnie trzaska w zębach. A na drugim miejscu jest... bąbolada. Sama nie wiem czemu aż tak ją lubię, skoro jest jej tak naprawdę mniej? Pewnie dlatego, że te bąble tak fajnie czuć w zębach (jak bąble powietrza można czuć?...).

Już zróbmy lepiej do ciasto:

  • 200 g masła ucieramy z 200 g cukru (bardzo się tu przyda stary dobry drewniany tłuczek; nie mówiąc już o makutrze),
  • do gładkiej maślanej masy wrzucamy 4 jaja, 80 g mąki, 200 g mielonych migdałów i miksujemy na gładką masę (ja dałam migdały tarte - kupiłam takie w delikatesach; nie mając pojęcia, że jest takie coś w sprzedaży, już widziałam siebie trącą lub mielącą migdały w całości...; w każdym razie te tarte były chyba tarte z brązową skórką - i tu mamy winowajcę braku białości ciasta, której tak oczekiwałam ;) ),
  • wlewamy sok z 2 cytryn, skórkę z tychże dwóch i białą czekoladę połamaną na małe kawałeczki,
  • całość dokładnie mieszamy łyżką, przelewamy na blachę wyłożoną papierem do pieczenia i wstawiamy do piekarnika rozgrzanego do 180 stopni.
  • pieczemy 40 - 45 minut; wierzch ciasta będzie złoty; nie przejmujcie się jeśli po 45 min. ciasto po bokach będzie bulgotać - jak włożycie wykałaczkę okaże się, że jest sucha :),
  • po wyjęciu, po wystygnięciu posypujemy całość cukrem pudrem.





Ciasto jest kwaskowate, słodkawe i wilgotne. I bardzo sycące! Ja ledwo zjadłam taki jeden trójkąt ;). Aha, ja przetrzymałam je w piekarniku do momentu aż zbrązowieje - wówczas skórka była wspaniale chrupiąca...

    P.S. Książka pod talerzykiem podobno świetna. Ja tego jeszcze nie wiem, ale dowiem się niebawem. I Wam powiem :).

    P.S.2. Ciastowe źródło :).

    P.S.3. A Wy za jaką czekoladą optujecie? :)

    piątek, 20 stycznia 2012

    po polsku, zimowo, jesiennie #2 czyli placki ziemniaczane


    Muszę się spieszyć z kolejnym daniem tej serii, bo brak zimy mnie przeraża. Pewnie u wielu z Was jednak jest zimowo, ale na zachodzie naszego kraju króluje obrzydliwa jesień. Dziś owszem, pięknie sypał śnieg, ale co z tego skoro topił się w locie? Dramat. 
    Swoją drogą to temat pogody jest jednym z ulubionych w ostatnim czasie. A może nie tylko ostatnio? Czyż to nie ulubiony temat Polaków? A jednocześnie jak krytykowany - "o czym gadaliście? pewnie o pogodzie, phi... " :). Ależ my jesteśmy przewrotni :).
    A póki co: 

    Będzie zima? Nie będzie? 
    Będzie? Nie będzie? 

    Meteorolodzy prześcigają się w przekazywaniu pogodowych informacji, dziennikarze pytają górali co i jak, a my narzekamy, że pewnie się dobra prognoza nie sprawdzi (przecież ONI się nie znają!) albo, że przewidziano złą. No i to ciśnienie! Głowa boli - nieważne czy spada, czy rośnie - ważne, że się zmienia i jest na co to wszystko zwalić ;). I tylko pukamy w ten barometr z nadzieją, że strzałka DRGNIE :).

    Dziś skupmy się lepiej na dłuższym staniu przy patelni - zapomnimy o bólu głowy, bo ponarzekamy na ból nóg ;). I znów będzie pretekst... :)



    Placki ziemniaczane to jedno z moich ulubionych dań. Robię je niestety rzadko, bo nie lubię trzeć warzyw na tarce. Choć już się wycwaniłam - wrzucam ziemniary do maszynki i po 2 minutach papka ziemniaczana gotowa :). Mój przepis na to co do papki dodać, czyli placki idealne w swej prostocie:
    • 8 średnich ziemniaków obieramy, myjemy i trzemy / mielimy - ja lubię papkę ;), ale wiem, że niektórzy trą na dużych oczkach tarki na paski,
    • dodaję około 5 łyżek mąki, 1-2 jaja,
    • doprawiamy solą,
    • całość dokładnie mieszamy,
    • smażymy na porządnie rozgrzanym oleju - chwilkę z każdej strony; ja bardzo lubię placki mocno zrumienione, chrupiące, raczej cienkie i nieduże - na patelnię kładę 4 porcje, a nie jedną dużą :)
    Uwielbiam placki tylko i wyłącznie ze śmietaną (jem bez cukru). Tym razem zrobiłam sos - były pyszne :).


    • na naoliwioną patelnię wrzucamy pokrojone w kostkę pieczarki (200 - 300 g), solimy je i pieprzymy,
    • dorzucamy 1 cebulę - w kostkę,
    • jak wytworzy się woda dodajemy paprykę (u mnie żółta i czerwona - po jednej) i jedną cukinię - wszystko oczywiście w kostkę pokrojone,
    • doprawiamy solą i pieprzem, ewentualnie papryką ostrą,
    • jak wszystko zmięknie dodajemy przecier pomidorowy - tyle, by ładnie całość połączył,
    • sosik nakładamy na placki :).

    I zasłońmy okna, by nie widzieć co się tam za nimi na dworze dzieje. Zapomnijmy o tym co tam i popatrzmy na kolory poniżej :). A i tak będą gadać, że się izolujemy zasłanianiem okien coraz to potężniejszymi roletami i obsadzaniem domu drzewkami ;), ale to już zupełnie inna historia...


    P.S. Powyższe proporcje starczą dla 3-4 osób - głodnych :).

    P.S.2. Dla przypomnienia - pierwszy przepis z jesienno - zimowej serii znajdziecie tutaj.

    niedziela, 15 stycznia 2012

    Szczyty, Czuby i... piekielne jaja!

    Wielu o szczytach marzy. Wielu do szczytów dąży. Wielu na szczyty się wspina. O jakich szczytach mowa? Górskich? Popularności? A może o szczytach głupoty na które wspinają się czuby (a nawet czubki)? Nie nie, nie o to - to byłby szczyt wszystkiego! :)
    Bohaterka książki, którą przeczytałam w pociągu relacji ZG -> Warszawa Centralna i Warszawa Centralna -> ZG, nie osiągnęła szczytu głupoty, choć na pewno znajdą się tacy, którzy tak stwierdzą. Nie wspięła się też na jakikolwiek szczyt górski, bo w temacie ruchu i sportów wszelakich osiągnęła szczyt lenistwa :).
    Poza nim - nieśmiało można mówić o szczycie popularności. W dziedzinie humoru. Może nawet i absurdu.

    A co do tego wszystkiego mają czuby? Poza tym, że na upartego można je uznać za synonimy? Po prostu to, że mowa o Marii Czubaszek. A nawet o wywiadzie Artura Andrusa z nią.



    Bardzo lubię ją. Bardzo lubię jego. Mimo, że spotkałam się już z opiniami, że Ona jest przereklamowana, a on tym bardziej. Że jego wszędzie pełno. Może to prawda, ale ja tego nie wiem, bo mnie wszędzie pełno nie jest. A tam gdzie jestem Oni bywają. Owszem, bywają nierzadko, ale jednak w granicach rozsądku (czy absurdalnego rozsądku?).

    Dzięki mej sympatii do Powyższych, z chęcią pożyczyłam od Ajwonki książkę "Każdy szczyt ma swój Czubaszek". Książkę pełną wspomnień głównej zainteresowanej. Mimo,  że ona sama wspomnień nie znosi. Mimo, że przeszłością nie żyje. Mimo, że nie pamięta co i jak dokładnie było albo gdzie co jest. Jak się dowiemy, wiele ważnych staroci jest w TAPCZANIE i na REGALE.

    Jakiego podejścia by Pani Maria do wspomnień nie miała, to dzięki upartości Artura Andrusa dowiemy się z kim się spotykała, kogo pobiła, jakich miała przyjaciół, gdzie piła wódkę, gdzie pracowała, co wspólnego z nią ma Kofta, Polański i Supron. Aaa, no i Barbra Streisand.
    Poznamy też kulinarne zdolności Pani Marii, a raczej ich brak. Dzięki temu nabyła niezwykłą umiejętność. Podpalania wszystkiego. Na czele z rękawicami kuchennymi.


    Ale ale, wprowadziłam Was w błąd. Maria Czubaszek nie osiągnęła szczytu anty-kulinarnego. Bo co? Bo to:

    "Jest chłodny jesienny wieczór. Maria, zmęczona ukochaną pracą, krząta się po skromnej kuchni, szykując skromnymi rękami skromny posiłek. Ale zasoby jej są skromne. Wrzuca więc na patelnię wszystko, co pozostało w spiżarce, a gdy zażywa wreszcie pierwszą łyżkę potrawy, z uchylonych gwałtownie ust wyrywa jej się historyczny okrzyk: 'Cóż za piekielne jaja!!!'".
    "Do rondla lub średniej wielkości patelni wlewamy cztery, pięć łyżek oliwy. Gdy oliwa jest wrząca, przysmażamy w niej spory ząbek czosnku pokrojony na cienkie paseczki. Gdy silnie się przyrumieni, wyławiamy go z oliwy i odrzucamy, natomiast w oliwie podsmażamy krótko drobno posiekaną cebulkę, po czym dodajemy dwie filiżanki keczupu pomidorowego, łyżeczkę posiekanej pietruszki, szczyptę tymianku, pieprzu, soli do smaku. Gotujemy na małym ogniu, często mieszając, piętnaście minut. (...) Tak! To przepis na sos do potrawy zwanej u nas "piekielne jaja" (...). Cztery, do pięciu lekko ubitych widelcem jaj wlewamy do patelni i delikatnie mieszamy z sosem, po czym pozwalamy dojść potrawie przez piętnaście minut. Przygotowujemy grzanki. Na jeszcze ciepłe nakładamy warstwę jaj i posypujemy suto tartym serem gouda. "Piekielne jaja możemy podać do herbaty, ale lepiej smakują z kieliszkiem czerwonego wytrawnego wina."

    W całej tej długiej rozmowie nie mogło zabraknąć opowieści o psach. Opowieści bardzo ciekawych i wzruszających. I nie mogę nie wspomnieć o fantastycznych rysunkach Wojciecha Karolaka.


    Książkę czytałam z uśmiechem na twarzy. Czasem zbyt wielkim i zbyt głośnym - osiągnęłam szczyt zapomnienia o tym, że jestem w taborze. I właśnie za to lubię podróż pekapem - nawet tak długą jaką była ta. Ale to już inna historia... Z resztą czy rzeczywiście była długa, odczuwalnie długa? :)

    P.S. Czy wypróbować przepis na piekielne jaja? Jak myślicie? :)

    P.S.2. A jak zmiana dekoracji na blogu? Przyjmuję krytykę na klatę :)

    wtorek, 10 stycznia 2012

    wiosna zimą, czyli pizza lepsza niż w pizzerii

    Ta wstrętna pogoda wpłynęła negatywnie na wszystko! Począwszy od mojego zdrowia, przez nastrój, po blogową aktywność. Nie znoszę wiosny, a co gorsza jesieni zimą! Żądam mrozu, który wymrozi wszystkie zarazki, który pomoże wyzdrowieć, który pobudzi do działania i dzięki, któremu w końcu ubiorę coś zimowego! :). Piękny sweter w norweskie wzory z działu dziecięcego :) wisi smętnie w szafie już od października...


    I wcale nie tęsknię za zimą tylko dlatego, że jej nie ma. Ja ją po prostu lubię :). Absolutnie nie wpływa na mnie depresyjnie. A jesień - tym bardziej ;). Dziwne? Może i tak ;). Za to dzisiejsze danie nie będzie dziwne. Lubią je chyba wszyscy - przynajmniej nie znam osoby, która nie lubiłaby... pizzy. Tak tak, o niej mowa :).
    Moja ulubiona powinna mieć cienkie ciasto, chrupiące  zewnątrz, ale miękkie w środku. Nie mogą być wyczuwalne drożdże albo mąka (zdarzało się, oj zdarzało). Lubię też chrupiące brzegi pomaczać na koniec w sosiku - najlepiej czosnkowym :). W moim mieście mam ulubioną pizzerię, w której pizza jest przepyszna i w której robią jedyny w swoim rodzaju sos. Dziwię się, że tylko TAM, ten sos występuje. Jest on na bazie oliwy, z dużą ilością natki pietruszki i czosnku. REWELACJA! :)

    Niestety, ale wszystkie domowe pizze, które jadłam miały za grube ciasto i tylko z tym kojarzyła mi się domowa pizza. Czyli kojarzyła się źle i nigdy jej nie robiłam. Z resztą, miałam wrażenie, że to wyższa szkoła jazdy. 
    Wszystko zmieniło się diametralnie pewnej grudniowej soboty. Pewnej zimy, która zimą nie była wcale! Jedyne co było zimowe tego dnia to kolor sosu czosnkowego.
    Cała historia zaczęła się jeszcze jesienią, kiedy Siwy pełen entuzjazmu postanowił pizzę przyrządzić, bo znalazł rewelacyjny przepis w necie. Szczerze mówiąc informacja ta wleciała jednym uchem, wyleciała drugim. W końcu domowe pizze to ZŁO. I nawet nie miałam okazji zdania wówczas zmienić. Siwy i Szpakers i inny Wróbel wszystko zjedli rozpływając się w zachwytach przez kolejny tydzień, a nawet i dłużej. W zasadzie to zachwyty trwają do dziś. Moje zaczęły się trochę później...


    W końcu tej owej soboty, pizzę zrobiliśmy razem i to było to. Strzał w dziesiątkę! Taki to był strzał, że postanowiłam się nim podzielić z sylwestrowymi gośćmi. Wszystko zrobiłam sama. I powiem Wam, że było warto. Spróbujcie sami!
    Zanim opiszę co i jak, bardzo Was zachęcam do zerknięcia na oryginalne wykonanie, które znajdziecie tutaj. Jest to film autorki, która wszelkie wątpliwości rozwieje :).

    Ciasto:
    • do miski wsypujemy 3 szklanki mąki tortowej, płaską łyżkę cukru, czubatą łyżeczkę soli oraz przyprawy - ja dodałam zioła prowansalskie, paprykę słodką i ostrą - całość dokładnie mieszamy,
    • do kubka / szklanki wrzucamy 5 dkg świeżych pokruszonych drożdży, dodajemy 3 łyżki oleju, szczyptę cukru i zalewamy bardzo ciepłą wodą (tak by kubek był pełen) - dokładnie mieszamy,
    • drożdże wlewamy do miski z mąką i całą resztą - mieszamy łyżką, a potem zagniatamy ręką - zajmuje to naprawdę kilka minut,
    • z ciasta robimy kulę, przykrywamy ściereczką i odstawiamy w ciepłe miejsce, by wyrosło,
    Sos:
    • kilka łyżek przecieru pomidorowego mieszamy z odrobiną wody i oliwy z oliwek,
    • dodajemy przyprawy - wedle uznania - ja dodałam bazylię, sól i pieprz, no i 2 ząbki czosnku,
    • całość mieszamy i odstawiamy do lodówki - niech się wszystko przegryzie,
    Składniki oczywiście takie jakie lubicie najbardziej :). Ja zrobiłam pizzę serową, a drugą... nieserową ;).
    • Serowa - feta, camembert, mozzarella,
    • Nieserowa - moje ukochane jajo (w tym przypadku na twardo), brokuły ugotowane na pół miękko, surowa cebulasalami, a na wierzch surowe pieczarki;



    Wykonanie:
    • piekarnik włączamy na 250 stopni, zostawiając w nim piekarnikową blachę,
    • jeśli chcemy, by pizza była okrągła pomocne będzie... coś okrągłego (!) - ja użyłam deski, na którą gotową pizzę się wykłada,
    • na desce tej rozkładamy papier do pieczenia, który smarujemy olejem,
    • wyrośnięte ciasto (urośnie bardzo szybko - na pewno będzie dobre po przygotowaniu wszystkich składników na pizzę) dzielimy na dwie równe części,
    • z jednej części tworzymy kulę, którą rozpłaszczamy palcami - delikatnie od środka na zewnątrz, tworząc kształt koła; uważajcie by ciasto się nigdzie nie przerwało; najlepiej więcej ciasta "zgarnąć" dłońmi na zewnątrz, by powstały grubsze brzegi,
    • gotowy placek smarujemy olejem - wówczas ciasto nie zmięknie od składników,
    • smarujemy połową naszego sosu,
    • posypujemy startym żółtym serem,
    • wykładamy składniki - ja robiłam połowę pizzy z jednymi, a połowę z drugimi składnikami, by od razu były dwa smaki,
    • całość doprawiamy solą, pieprzem, oregano;




    Pieczenie:
    • z nagrzanego piekarnika wyciągamy blachę, na którą przerzucamy naszą pizzę (razem z papierem),
    • pieczemy 8-10 minut (jeśli tak jak ja macie słaby piekarnik to oczywiście dłużej - 12-15 minut),
    • w czasie gdy pizza się piecze robimy drugą - z tej drugiej kuli, która nam została :),
    • po odpowiednim czasie pizzę wyjmujemy i przekładamy bez papieru na ruszt - na kilka minut - wówczas odparuje i będzie chrupiąca,
    • kroimy w trójkąty i czujemy się jak w naszej ulubionej pizzerii, a może nawet lepiej :).









    Z przedstawionych proporcji na ciasto wyjdą dwie duże pizze - wielkości piekarnikowej blachy. Ja do pizzy zrobiłam mój ulubiony sos czosnkowy - przepis znajdziecie tutaj. Jednak bardzo dobrze smakuje bez jakiegokolwiek sosu (w końcu Włosi nie uznają takich dodatków).
    Przyznaję szczerze, że moja pizza jest za blada, powinna chwilkę dłużej posiedzieć w piekarniku (tyle ile pisałam wyżej), by się bardziej zrumieniła.

    Żałuję bardzo, że mam niewiele zdjęć, ale obiecuję, że uaktualnię ten post o kolejne - po następnym zrobieniu tego przysmaku. Wówczas na pewno zrobię sos pietruszkowy. A muszę Wam powiedzieć, że wszyscy wokół pokochali serową pizzę :).

    P.S. Pizza serowa bierze udział w poniższej akcji w kategorii Vivat ser!

    niedziela, 1 stycznia 2012

    kremowa zupa z pora


    Będzie krótko i na temat. Leniwy, śpiący dzień - zwłaszcza dzisiejszy - nie sprzyja jakimkolwiek wywodom ;). A już tym bardziej leniwie podchodzę do kwestii podsumowań, planowań i postanowień maści wszelakiej. Nic na siłę! :) W zasadzie to czy postanowienia nie ograniczają nas w pewien sposób? I nie wywołują stresów i złości na siebie, że się nie udało, że się nie dotrzymało, nie wytrwało, że za mało, że za słabo... I, że skoro teraz się nie udało to już się nie uda, a może jednak się uda... A może zacznę od poniedziałku, albo lepiej od nowego roku? I po co to wszystko? Po co zaprzątać sobie głowę takimi myślami? Ktoś wie? :)
    Może lepiej coś ugotujmy? Albo zjedzmy! :)
    Coś lekkiego - to dla tych co postanowili jeść więcej zup (haha, są tacy?), jeść zdrowiej, jeść więcej warzyw, jeść odrobinę lżej.
    Ja owszem miałam postanowienie związane z tą zupą. Jedno. Jak zobaczyłam przepis u Magdy to wiedziałam, że ją zrobię. I zrobiłam - w tygodniu poświątecznym, w którym miałam ochotę po prostu na zupę.

    • 2 średniej wielkości pory (biała część) po umyciu kroimy w półplasterki i dusimy pod przykryciem na oleju około 10 minut,
    • 4 średnie lub duże ziemniaki obieramy i kroimy w kostkę,
    • ziemniaki z porem wrzucamy do gara i zalewamy bulionem (maks. 1,5 l),
    • gotujemy aż ziemniaki zmiękną,
    • doprawiamy solą, pieprzem, gałką muszkatałową,
    • wlewamy 200 ml śmietany 18%,
    • całość traktujemy blenderem - na gładką masę,
    • podajemy z grzankami i szczypiorkiem;
    W przepisie oryginalnym więcej jest ziemniaków i pora. Ja dałam mniej, bo nie chciałam, żeby zrobił się z tego zbyt gęsty krem. Powiem szczerze, że troszkę obawiałam się smaku, ale były to obawy bezpodstawne. A te dodatki do zupy - niezbędne!


    A już niebawem pojawi się tutaj przepis na rewelacyjną pizzę, którą serwowałam wczoraj moim sylwestrowym gościom. Ośmielę się powiedzieć, że pizza ta jest lepsza niż te z niejednej dobrej pizzerii... Możliwe, że pojawi się też szpinakowe pesto i coś bardzo polskiego - na jesień, na zimę :). Zapraszam, a zarazem dziękuję wszystkim, którzy to wpadali w 2011! :)

    W Nowym Roku życzę Wam jak najwięcej smacznych i spokojnych chwil :)