Strony

środa, 30 stycznia 2013

Puszyste placuszki śniadaniowe

Nie jadałam dotychczas tego typu placuszków.
Jeśli już to naleśniki, racuchy, które dopiero od niedawna mi smakują.
No i placki ziemniaczane, ale to inna (wspaniała) bajka.
Stwierdziłam niedawno, że może fajnie by było urozmaicić moje śniadania.
Nie, nie jest to żadne postanowienie (tak przyjmijmy!).
Nie znoszę postanowień.
Po co się później dręczyć wyrzutami sumienia, że się nie dotrzymało słowa.
Lepiej zlikwidować to w zalążku! Ot i jest metoda :D
Podoba Wam się? :)


Wracając do moich śniadań. 
W tygodniu kiedy wstaję o nieludzkiej godzinie śniadanie jem. Owszem. To podstawa.
Tylko niestety wówczas każda minuta spania jest dla mnie ogromnie cenna i robię sobie po prostu kanapkę.
Ewentualnie tosta - to dalej kanapka.
W weekend czasu jest więcej, więc można szaleć.
Tak też zaczęłam. Od niedzieli!
Nasmażyłam całą furę przepysznych, niebiańsko (co ja plotę?!) puszystych placuszków.
Fura była taka, że starczyło na śniadanie niedzielne, odgrzane poniedziałkowe i wtorkowe.
A, i jeszcze dla współpracowników - odgrzane w mikrofali ;)


Skład: 300g mąki, 40g cukru pudru, 2 łyżeczki proszku do pieczenia, 230g kefiru, 300ml mleka, 75g masła, 1 jajko;
  • masło roztapiamy i odstawiamy do wystudzenia,
  • mąkę przesiewamy i mieszamy z proszkiem i cukrem,
  • w osobnej misce miksujemy kefir, mleko, jajko, wystudzone masło,
  • do płynnych składników dodajemy powoli sypkie - miksując,
  • smażymy na rozgrzanej patelni (bez tłuszczu) z obydwu stron,
  • u mnie jeden placek to była jedna łyżka ciasta,
  • placki smażą się naprawdę króciutko (około dwie minuty na obie strony);
  • wyszło mi prawie 50 sztuk :);

Placuszki jemy same albo z ulubionym dodatkiem - z owocami, dżemem, syropem smakowym.
Ja zjadłam z bananem zmiksowanym z sokiem z połowy pomarańczy - pyszne! 

* przepis na placki znaleziony u Liski.

piątek, 25 stycznia 2013

Bardzo PRZYJAZNE ciasto czekoladowo - pomarańczowe

Madzi na co dzień nie ma w Polsce.
Nie mamy codziennego kontaktu.
Przyjeżdża na chwilę. Zwykle nie wiem kiedy. Zwykle nie wiem, że była.
Dzwoni zawsze nagle. A ja zawsze witam ją "nie wierzę".
I zawsze też umawiamy się z dnia na dzień. Tylko po to, by przez kolejny rok, półtora nie mieć kontaktu. Żadnego.
Tak było i tym razem.
Zadzwoniła w dobrym momencie.
Podniosła mnie, bo od 1 stycznia chciało mi się nic.
Specjalnie dla niej zrobiłam to ciasto.


Jak Madzia to i Sandra. Sandra jest bardziej na co dzień.
Obie ze studiów. Obie bardzo bliskie.
Ostatnio wiele myślałam nad znajomościami wszelakimi.
I wyciągnęłam może dziwny wniosek.
Od osób ogromnie mi bliskich, ale poznanych stosunkowo niedawno "wymagam"*, oczekuję najmniej.
Albo i nic.
Mimo, że bliskie bardzo. Dziwne?
Też tak macie?

Zrobione z ogromną przyjemnością dla nich dwóch.
Czekoladowo - pomarańczowe**.

Skład: 150 g masła, 100 g gorzkiej czekolady, 175 g brązowego cukru (w oryginale muscovado lub zmielonego cukru kandyzowanego - dla mnie zdecydowanie za słodko ;)), 2 łyżki miodu, 150 g mąki, skórka starta z dwóch pomarańczy, sok wyciśnięty z dwóch niedużych pomarańczy, 2 jaja, 1 łyżeczka proszku do pieczenia;
  • czekoladę połamaną na kawałki wrzucamy do rondelka z masłem, miodem i wybranym przez siebie cukrem ;) - rozpuszczamy na małym ogniu,
  • odstawiamy z gazu,
  • mąkę, proszek do pieczenia, jaja, skórkę i sok z pomarańczy miksujemy na gładką masę,
  • ciągle miksując powoli dolewamy roztopioną czekoladę,
  • całość przelewamy do keksówki wyłożonej papierem do pieczenia,
  • wstawiamy do piekarnika nagrzanego do 170 stopni,
  • pieczemy ok. 45 minut (w oryginale 45 - 60, u mnie maks. 45 - wszystko zależy od piekarnika i od upodobań - czy ma być wilgotne w środku czy troszkę mniej; ja proponuję, by było bardziej ;));  

Sandra nie dotarła. Nie szkodzi. Widzimy się jutro.
A ja czuję, że powinnam zrobić je znów. Dla innej bliskiej mi grupki.

*bardzo niefortunne określenie
**ukradzione od Anulki :)

niedziela, 20 stycznia 2013

Zupa selerowa z ptaszydłami w tle :)

Przyznam Wam się do czegoś.
Fajnie jest mieć swoje M.
Powody są oczywiste.
Aczkolwiek jest jeden jeszcze taki maleńki...
Są to upominki, które dostaję. Też od osób, które coś już mi sprezentowały.
Upominki, które dostaję mimo tego, że moje M mam już wiele miesięcy i ładnych ich kilka w nim mieszkam.
Kolejnym prezentem od Siwego i Szpakersa (moich ostatnich współmieszkaczy) była pięknie wydana nowa Kuchnia Polska.
W jeden z piątkowych wieczorów zatargałam tę przepastną księgę do mojego przepastnego łoża i skwapliwie zaczęłam szukać pomysłu na sobotni obiad.
Postawiłam na zupę. Nie wiedziałam na którą mam się zdecydować. Padło na selerową. Mimo, że seler nie jest moim ulubionym warzywem. 
Zdecydowanie przekonała mnie do tej zupy wołowina, za którą przepadam. 
I grzanki, które kojarzą mi się z wigilią :).


Skład: 300g wołowiny, 500g selera naciowego, 1 duża cebula, 2 ząbki czosnku, 1 papryczka pepperoni, 1l wody, 100g żółtego sera, 1 pszenna bułka, łyżka masła, olej;
  • cebulę i czosnek drobno siekamy,
  • wołowinę kroimy w niewielką kostkę,
  • łodygi selera kroimy w kostkę,
  • na rozgrzany olej wrzucamy wołowinę, cebulę i czosnek,
  • smażymy 4 minuty ciągle mieszając,
  • dodajemy seler, dusimy 10 minut,
  • całość zalewamy 1l gorącej wody, doprawiamy solą, papryczką i ewentualnie papryką ostrą,
  • gotujemy minimum 30 minut - do momentu aż wołowina zmięknie,
  • bułkę kroimy w drobną kostkę i wrzucamy na rozgrzane masło - smażymy grzanki,
  • zupę podajemy ze startym serem i grzankami;

Z ciekawości zajrzałam do Kuchni Polskiej Ajwonki - rok wydania 1968.
Znalazłam zupę selerową, ale tylko z korzenia.
I odrobinkę prywaty Wam pokażę :P



*********************************

Pamiętacie zimą o ptaszydłach?
Czy to nie cudny widok?
Jeśli dokarmiacie ptaki to pamiętajcie, że trzeba to robić trwale do wiosny. Nie raz, nie dwa, od wielkiego dzwonu. Ptaki wówczas nie wiedzą co się dzieje - gdzie te ziarenka i słoninka, które tu były ostatnio? I zmęczone szukają dalej. 




Pewnie jakiś komiks, by się tu dało wymyślić... ;))

poniedziałek, 14 stycznia 2013

Cukiernia pod amorem, a ambitne książki

Ma chyba tylu zwolenników co przeciwników.
Dla jednych zbyt wielu bohaterów.
Dla innych ZERO ambicji.
Jak tych pierwszych rozumiem, gdyż rzeczywiście, bohaterów jest wielu. Z każdym tomem więcej. Da się to jednak ogarnąć :). Pomocna jest obszerna legenda z tyłu każdej części serii, jak i przedstawione tam drzewo genealogiczne.

Problem mam za to z tymi drugimi.
Otóż, niech ktoś napisze, że czyta tylko literaturę ambitną.
Poza tym co znaczy ambitna? Kto mi powie?

 

Dla mnie dobra książka to taka, do której po prostu tęsknię.

Nie zaś taka, która mimo ciekawej fabuły drażni mnie użytymi słowami, sformułowaniami, zbyt krótkimi, a może zbyt długimi zdaniami? Ciężko stwierdzić. Wiele przewinęło się przez moje ręce książek takich właśnie. Czymś mnie drażniły, ale doczytywałam do końca, bo jednak jakaś ciekawość była.
Tych, do których tęskniłam chyba było mniej.
A jeśli była wśród nich trylogia Larssona? To źle, bo to absolutnie nieambitny thriller?
A jeśli były wśród nich książki Krajewskiego o ukochanym Wrocławiu? To źle, bo to tylko kolejna seria kryminałów?
No i to źle, że do tej gromadki dołączyła Cukiernia? W końcu to tylko (?) rodzinna saga.
A może moje ambicje podniesie biografia Lema spisana przez jego syna? Choć może nie do końca, bo książka była często prześmieszna. A jak ambicje mogą być śmieszne? :)



Cukiernia pod amorem Magorzaty Gutowskiej - Adamczyk. Cukiernia dzięki, której w ogóle powstał ów wywód jest trzytomową rodzinną opowieścią.
Tom pierwszy Zajezierscy rozpoczyna się w latach 90 - tych XX wieku, kiedy to w niewielkim mieście w okolicach Płocka archeolodzy wykopują mumię z tajemniczym pierścieniem. Ojciec bohaterki lat współczesnych Igi Hryć podejrzewa, że pierścień to rodzinna pamiątka, która zaginęła w czasie II wojny światowej.
Brzmi banalnie. I tak naprawdę pierścień mnie interesuje średnio. Tak jak i opowieści współczesne. Cieszę się, że są to naprawdę króciutkie rozdziały. Wolę zatopić się w opowieściach z XIX wieku. W perypetiach babskich, w perypetiach damsko - męskich, w perypetiach rodzinnych.
Tom drugi Cieślakowie to przełom XIX i XX wieku. To okres I wojny światowej. To oczywiście dalej w niewielkim stopniu dociekania Igi.
Tom trzeci Hryciowie to przede wszystkim II wojna światowa, która w mniej lub bardziej przewidywalny sposób wpływa na dalsze losy przodków Igi.
A i współczesność dla mnie staje się wciągająca, za sprawą .... powrotu bohatera z końcówki II tomu....
Jeśli, tak jak ja, poczujecie się zawiedzeni końcem serii, koniecznie przeczytajcie króciutkie streszczenie Podróży do miasta świateł. Nie bez powodu pojawia się na samym końcu :).


Czytajcie! Czytajcie to co sprawia Wam przyjemność! Bo czyż nie jest ogromnie ważne to, jaką radość daje nam poznawania losów bohaterów, poznawanie przy okazji - nie rzadko - historii naszego kraju, poznawanie nowych słówek, nowych znaczeń. 
A to wszystko tylko daje nam możliwość do wielu krótkich jak i długich, poważnych jak i bardzo zabawnych rozmów z czytającymi znajomymi.
Dla mnie to wszystko jest bardzo ważne i ... bardzo przyjemne! I czyż to nie jest w pewnym stopniu ambitne zachowanie? :) 

Z pozdrowieniami dla znanych mi czytaczy. I tych, których dopiero poznam.

P.S. A teraz czytam odrobinkę gejowskiego "Drwala". I świetnie. Tęsknię.

P.S.2. Bardzo dziękuję za tak duży odzew na poprzedni makaronowo-wspomnieniowy post :))

środa, 9 stycznia 2013

Domowe makaronowe czary

Małą dziewczynką będąc lubiłam przez maszynkę przepuszczać jeden pasek, by wylazło pasków wiele.
Na okrągłym kuchennym stole (wygrzebanym przez Ajwonkę i Gie na strychu jednej z sąsiadek i kupionym za grosze), leżały ściereczki w kratkę.
Na ściereczkach wielkie (tak je dobierałam) okrągławe płaty ciasta.
Z płatów powstawały pasy, które z Siwym wkładaliśmy do owej maszynki.
Piękne wąskie paseczki wyłaziły.
Takie oto czary.



Jak Ajwonka rzekła miesiąc temu - makaron sklepowy wówczas były ohydny.
Jeśli w ogóle był.
W grudniu (13 grudnia chciałoby się rzec) zrobiłyśmy znów swój makaron - na święta.
Paski do makiełek i rosołu.
Łazanki do wigilijnej grzybowej.


W zasadzie skłamałam.
To Ajwonka robiła ten makaron.
Ja znów tylko tworzyłam paski. Nożem.
Czarująca maszynka - jak się dowiedziałam! - zepsuła się.
Szkoda. Ładna była. Niebieskawa.
Za to stół okrągły jak stał na środku kuchni, tak stoi nadal.

Skład: 4 jaja, +/- 700 g mąki;
  • składniki zagniatamy tak długo aż ciasto zrobi się twardawe,
  • gotowe ciasto dzielimy na 3 - 4 części,
  • każdą część rozwałkowujemy dopóki placek nie będzie cienki,
  • placki zostawiamy do wyschnięcia - na około 30 - 60 minut,
  • z wysuszonych placków wykrawamy pożądane kształty makaronu :),
  • gotowy makaron odkładamy na obsypaną mąką ściereczkę,
  • odstawiamy do całkowitego wyschnięcia (może to trwać dzień, dwa),
  • makaron przekładamy do papierowych torebek;
 
 
Dziwię się sama, że nie ma tu jeszcze przepisu na naszą domową grzybową. Będzie. Być musi!

piątek, 4 stycznia 2013

Karp zdecydowanie bez ości

Przed świętami obiecałam wrócić do tematu mikołajowo - prezentowego.
Wracam więc.
Od mikołajowej opowieści zaczynając.

Nazbierałam w chacie 3 awiza z wiadomymi mi paczkami.
Poszłam postać cierpliwie na poczcie. Cierpliwość ma opłaciła się, bo pani wszystkie paczki w czeluściach pocztowych zakamarków odnalazła i wzięłyśmy się za formalności.
Pani nakazała bym podpisała się w 4 miejscach. Kurna, jak to w czterech? Za kogoś się podpisuję, czy o co kaman?!
A pani, że nie, że bla bla, że wszystko dla mnie.
Nie wiedząc co jest grane, poszłam do domu z pudłami pod pachą.
Dobrze, że mam blisko - nie zmęczyłam się zbytnio. Poza tym moja ciekawość sięgała zenitu!


W korytarzu, w kurtce, szaliku przepastnym i w butach zaczęłam rozpakowywać paczkę, która wydała mi się najbardziej podejrzana.
Pudło.
Nie tylko ona była schowana w pudle, ale i ja nie trafiłam.
Wzięłam kolejną i znowu pudło?
Ze szklaną tarką do jabłka? Przecież nie zamawiałam....
Nie nie... to był strzał w dziesiątkę! 
A raczej w trójkę! Albo i trzy trójki! Yyyy.... trzy dwójki?! Zobaczcie sami:


A to wszystko zadziało się któregoś dnia na blogu Anki.
W komentarzach zgadałam się z kilkoma dziewczynami na temat radiowej Trójki.
Po tych kilku zdaniach, a raczej słowach temat się urwał na kilka tygodni.
Do momentu gdy od tajemniczej osoby dostałam dwójki.
Osobą tą okazała się Jolka M., wierna czytelniczka Anki bloga i wierna słuchaczka (szalona słuchaczka! Żebyście wiedzieli co ona wyprawia....) Trójki. Jolka zdobyła mój adres i zrobiła mi największą niespodziankę ostatnich czasów. Wszechczasów wręcz :D 
Jolu, jeszcze raz dziękuję :*


A Wy słuchacie w ogóle radia? Może odkryję tu tez jakiegoś fana Trójki?
Znam jej kilku przeciwników, którzy absolutnie nie zrażają mnie swoją opinią.
Słuchając tylko tego radia można uśmiać się do łez, zadumać, wzruszyć, dowiedzieć wiele ciekawych informacji, usłyszeć całe mnóstwo świetnych kawałków. 
I co najważniejsze! Nie znudzić się nim i nie zmęczyć! Jak to w moim przypadku bywa z komercyjnymi stacjami.

Co rok, w grudniu Trójka wypuszcza swojego autorskiego karpia. Bez ości :D
Tegoroczny poniżej.
Mann w roli karpia - bezbłędny.


 

Jak Wam się rozpoczął rok?
Powiedzcie, że jeśli rozpoczął się średnio to potem będzie tylko fajnie :)
Bo ja w ten nowy z kolanowym hukiem wskoczyłam
i grzecznie leżę
i przynajmniej na spokojnie nadrabiam blogowe zaległości,
lektury
i podrzucane przez niektórych filmidła ;)
no i za pracę też się wezmę - na razie leży ta ona w przedpokoju ;)
a może macie jakieś propozycje ciekawe na czasu spędzenie?