poniedziałek, 26 grudnia 2011

Święta, święta...


 ...i wiadomo ;). Już po. Jak Wam minęły? Co jedliście? Co było najlepsze? Niekoniecznie kulinarnie :).

Moje święta Za Rzeką :)). Na stole znajdziecie... No właśnie - co Waszym zdaniem jest na zdjęciu wokół świeczki? :) Podpowiem, że potrawy jak najbardziej tradycyjne.






Choinka też tradycyjna :). Wiele bombek ma lat... Zdecydowane kilkadziesiąt - te lubię najbardziej. Znalazło się też miejsce dla moich pierniczków i suszonych pomarańczy.

 

Dziękuję za życzenia :). Ja życzę radości i spokoju nie tylko od święta ;).

środa, 21 grudnia 2011

popierniczyłam


Wiecie co? Spadek formy mam. Tak to niestety jest jak chce się wziąć kilka (kilka czyli aż 4! zatrważająca ilość) dni urlopu. Wszystko na wariata. Wszystko na już, na wczoraj. I co z tego, że plan pracy miałam dobry, skoro co rusz wyskakiwały różne kwiatki i nagłe mega pilne tematy do załatwienia? No, ale tak jest zawsze przed urlopem (nawet tak krótkim) i zauważyłam, że tak jest często w piątki. Więcej powiem! W piątki o godzinie 14:23 potrafi powstać zamęt. Chaos wręcz. Adrenalina podskakuje i nawet nie czujesz, że to piątek, że przed chwilą czułeś weekend, a nawet lekkie zmęczenie tygodniem całym.
Gorzej jest po powrocie do domu. Nie chce się już nic! A co zrobić jak się kilka dni wcześniej narobiło 4 blachy pierników z dziurami i w te dziury trzeba włożyć czerwone lub zielone (jakby kolor miał tu jakieś znaczenie) wstążeczki? A co jak niektóre dziury okazały się trochę za małe, a mulina za chiny nie chce wleźć w oko igły?

No i co? Nie pozostaje nic innego jak uzbroić się w mega cierpliwość. Swoją drogą, dla mnie to naprawdę niezła szkoła! Zachciało się pierników...

W każdym razie podołałam. Dziury wypełnione, niektóre pierniki ozdobione, ale golasy chyba bardziej mi przypadły do gustu :).


 
A całość zrobiłam następująco:
  • 1 łyżkę masła wrzucić do rondelka (lubię to słowo),
  • do masła dodać 1/2 szklanki miodu oraz 1/2 szklanki cukru pudru,
  • ww. podgrzewamy - mieszamy aż uzyskamy jednolitą masę,
  • dodajemy 1 jajo, 2 szklanki mąki, 1/2 łyżeczki sody rozpuszczonej w łyżce letniej wody,
  • dodatkowo dajemy kopiastą łyżeczkę korzeni (ja dodałam 2 łyżeczki przyprawy do piernika),
  • całość zagniatamy przez 10 minut (ciasto jest bardzo klejące i ciągnące się),
  • ciacho wstawiamy na godzinę do lodówki,
  • rozwałkowujemy (ja wspomagałam się sporymi ilościami mąki - wkurzało mnie ta klejąca się konsystencja) raczej cienko i wycinamy pierniki ;) (najlepsza czynność),
  • pierniki układamy na blasze wyłożonej pergaminem i pieczemy w 180 stopniach przez 12 - 15 minut,
  • gotowe! :)
Aha! Jeśli pierniki mają zawisnąć to przed włożeniem do piekarnika wycinamy dziurki - za radą Kasi zrobiłam to za pomocą słomki do napojów :). Pamiętajcie, by dziurki nie były za małe - pierniki wyrosną podczas pieczenia.




Chciałam dodać, że pierniki robiłam pierwszy raz w życiu :). Nie jestem fanką tego smaku. Chciałam tylko, by były na choince. Obdarowałam nimi kilka osób - chyba byli zadowoleni, co? Nawet jak się komuś nie podobają to mogą je pochłonąć ;).

A od dziś wolne, więc nie pamiętam co działo się wczoraj i przedwczoraj :). To już jest nieważne :).
Poza tym, śniło mi się, że spadł śnieg. Budzę się, spoglądam przez okno i co widzę? To:


Owieca boję się Ciebie - wszystko przez Twoje modły ;)

środa, 14 grudnia 2011

podkówki orzechowe


No dobra. Przyszła kryska na... na mnie :). Już nie będę AŻ tak przekorna i wrzucę coś świątecznego (Aga, mam nadzieję, że będziesz zadowolona). I nie będzie żadnego morału. Nie będzie też refleksji. Bo i po co znów? Ostatnio były i refleksje i wgłębianie się w tematy poboczne, niekoniecznie bezpośrednio związane z tematem głównym. A może tematy poboczne były jednak tym głównym wątkiem? A główny mimo, że miał głównym być, zszedł na plan dalszy. Na boczny tor. Nieważne. Choć w zasadzie ważne jest to, że to co na zdjęciach to miał być lub może i był temat główny (to tak gwoli uporządkowania, a raczej uładzenia przekazywanych informacji).

Dziś będzie miło lekko i przyjemnie. I słodko. Słodko to może odrobinę wbrew mnie, ale słodko w tym przypadku ani trochę nie znaczy wbrew.
Przejdźmy lepiej do meritum. 
Podkówki orzechowe królują Za Rzeką od ładnych kilku lat. A raczej od ładnych kilku świąt ;). Ich smak i konsystencję przedkładam nad wszystkimi piernikami. Podkówki są tak kruche, że prawie rozpływają się w ustach. Zawsze któraś, a raczej któreś, złamią się w pół, ale to dobrze, bo te połówki od razu się wyjada :).


  • 200 g masła (masła MASŁA, nie margaryny, nie masłopodobnych, nie mixów) kroimy w misce na kawałeczki,
  • dodajemy 3 żółtka,
  • wsypujemy 300 g mąki tortowej (najlepiej jak będzie świeża),
  • dodajemy 50 g cukru pudru,
  • a na koniec 50 g zmielonych na proszek (w blenderze, w maszynce lub startych na tarce - tego ostatniego nie polecam, szkoda czasu, nerwów, palców i porządku w kuchni) orzechów;
  • wszystko zagniatamy aż nam się kula utworzy,
  • wkładamy do lodówki na 20 minut;


A teraz uwaga! Ja orzechów daję trochę więcej - około 70 g. Jednak jeśli przesadzicie z ich ilością, ciasto będzie za tłuste i rozsypie się podczas pieczenia. Dlatego, jeżeli wolicie jeszcze więcej orzechów to i więcej mąki. A gdy będzie problem ze zrobieniem ciastowej kuli to dodajemy orzechy / żółtko / trochę masła.
  • piekarnik włączamy na 180 stopni,
  • w tak zwanym międzyczasie, wyciągamy kawałek ciasta i w dłoniach robimy małe wałeczki, które układamy na blasze w kształcie podkówek,
  • blacha z piekarnika - ta płaska (ciasto jest tłuste, więc nie musimy jej wykładać papierem),
  • całość pieczemy około 15 minut lub do momentu aż podkówki zbrązowieją (mniej lub bardziej - jak wolicie),
  • bardzo ciepłe podkówki obtaczamy w przesianym cukrze pudrze z dodatkiem cukru waniliowego;
Uwaga kolejna :): podkówki najlepiej robić na dwie blachy - jedna się piecze, szykujemy kolejną. Powyższe proporcje starczą na niecałe dwie blachy. Ja zwykle robię z podwójnej porcji :).
Poza tym, ściągając podkówki z blachy obchodzimy się z nimi delikatnie i ostrożnie.


P.S. Wracając do pierników. Planuję je zrobić, ale tylko po to, by zawiesić na choince ;)

P.S.2. Podkówki biorą udział w akcji durszlakowej :)

piątek, 9 grudnia 2011

odrobinkę refleksyjny lunch w Paryżu

Na większości blogów już się zrobiło zimowo lub świątecznie. U mnie przekornie jeszcze nie ;), może następnym razem. Póki co, zaległy wpis o książce Elizabeth Bard Lunch w Paryżu. I o związanej z nią małej refleksji.
Elizabeth, amerykańska dziennikarka i miłośniczka sztuki, która przez Londyn trafia do Paryża, a tam, oczywiście zakochuje się. Nie jest to tylko miłość do francuskiego osobnika jakim jest Gwendal, (nota bene, ciekawe imię) ale także do kuchni - niekoniecznie tylko francuskiej. Zanim Elizabeth przyzna się, że darzy miłością nie tylko swego Francuza, minie trochę czasu, przewertujemy trochę kartek, po-podglądamy bohaterkę w kuchni, na targu, w masarni albo piszącą artykuł w kawiarni, w której spotyka "swojego" rzeźnika. Rzeźnik ów to kawał gburowatego chłopa, który wtedy, w tej kawiarni zauważa Elizabeth i wita ją lekkim skinieniem głowy. Czy to był początek kucharskiej miłości? A może było to wtedy, gdy z lekkością zaczęła poruszać się po francuskich straganach? Z lekkością dosłownie i w przenośni. Albo wówczas gdy zaczęła rozumieć Affifa - kulinarnego artystę z nowej francuskiej rodziny? Kiedy by to nie było, do miłości dochodzi. I bardzo dobrze, bo bez niej nie byłoby w tej książce, a może i nigdzie indziej, tylu fajnych przepisów. Tylu nieskomplikowanych przepisów, które w większości mają powszechnie dostępne składniki.

Zdecydowanym plusem tej książki jest po prostu jej formuła. Opowieść prawdziwego życia autorki - może ciężko stwierdzić czy wszystkie wątki miały miejsce rzeczywiście, ale odnosi się takie wrażenie. A do mnie prawdziwe historie zawsze przemawiają ze zdwojoną siłą. Tak więc opowieść życia autorki przeplatana jej codziennymi i odświętnymi daniami.
Przyznam, że gdy byłam zbyt zmęczona, by wczytywać się w kolejne perypetie, wertowałam kartki na koniec rozdziału i obczajałam jakie są tam smaczki :).


Kolejnym pozytywem jest możliwość poznania dwóch kulinarnych (i nie tylko) kultur. Francuscy pesymiści celebrujący każdy kęs niewielkich porcji kontra optymistyczni (a może nawet pozytywnie roszczeniowi) Amerykanie pałaszujący ogromne ilości jedzenia. Francuzi w Stanach kontra Amerykanie we Francji... :)
Oczywiście nie zabraknie wspólnych uniesień i rozterek powodowanych czasem owymi różnicami kulturowymi.


Minusy? Książki nie połknęłam, ale czy to rzeczywiście minus? Może podeszłam do niej z lekkim francuskim sceptycyzmem albo i małą celebracją? :)

Refleksja? Chyba bardzo przywykliśmy do przepisów kulinarnych opatrzonych fotografiami. W tej książce tego nie znajdziemy. Kilka osób, które książkę u mnie widziały skwitowały ją krótko: "przepis musi mieć zdjęcie" i trach - książka zamknięta z powrotem leży na półce. A może trochę wyobraźni? A może dzięki temu zyskamy element zaskoczenia gdy upichcimy coś z takiego przepisu? Czy to nie będzie dużo bardziej przyjemne niż "wiem jak to będzie wyglądać"? Może nie warto od razu odrzucać takich pozycji?
Na pewno nie warto! :)

A to mój element zaskoczenia z tej książki:


Pisałam o nim tutaj :)

niedziela, 4 grudnia 2011

koreczki

Kojarzycie jaki oryginalny prezent dostałam od Gosi i Sajmona? Tak czy siak przypominam - jest tutaj. Z okazji sajmonowych imienin, razem z Lee dałyśmy mu coś nie do końca typowego ;). Uprzednio prezent wykonałyśmy własnoręcznie.
Tak tak, były to różnorakie koreczki. Może nie jest to coś nowatorskiego, ale przynajmniej nie był to koreczek tylko z żółtym serem i oliwkami ;). I chyba jest to lżejszy post niż poprzedni? ;) Na pewno znajdzie zwolenników wśród tych, dla których karkówka to... no niekoniecznie ;).




Koreczek raz:
  • kiełbaska podsuszana,
  • jajko przepiórcze,
  • szczypiorek;
Koreczek dwa:
  • żółty ser,
  • papryka,
  • ogórek zielony,
  • koperek;





Koreczek trzy:
  • pumpernikiel,
  • kiełbaska podsuszana,
  • kukurydza marynowana;
Koreczek cztery:
  • pumpernikiel,
  • żółty ser,
  • pomidorek koktajlowy;







Wykonanie tak jak na załączonych obrazkach ;). Niektóre składniki kroimy w kosteczkę, inne w plasterki, a jeszcze inne wzdłuż, by zrobić łódeczki :).
I co, dałam radę z "reprezentem"? ;)

P.S. Do koreczków była gra Czarne historie - polecam! :)

P.S.2 Gdzie jest śnieg?!

P.S.3. Koreczki zgłaszają się do poniższej akcji w kategorii Coś z niczego:

niedziela, 27 listopada 2011

po polsku, zimowo, jesiennie - zapiekana karkówka z kiszoną kapuchą

Wczoraj na GW przeczytać można było o polskich potrawach, których boją się cudzoziemcy.
W rankingu znalazł się oczywiście bigos i kiszone ogórki. Bigos, bo z kiszoną kapustą, która przecież jest zepsuta - tak jak i ogórki. Ogórasy lubię bardzo, kapuchę też - na samą myśl o tych kwaśnych smakach moje ślinianki wariują ;). A dodatkowo, kapusta ma sporo witaminy C. Skoro cudzoziemcy patrzą z niechęcią na nasze rarytasy to ich strata. Ważne, że my mamy coś czego nie mają inni, a zarazem coś czym możemy się pochwalić ;). A, że równowaga w naturze być musi to i my z dystansem spojrzymy na niektóre ichnie przysmaki.
Dziś będzie w 100% po polsku. Kawał mięcha, kapusta kiszona i pyry. Przepis wypatrzyłam u Magdy. Podesłałam go Ajwonce, a Ajwonka opowiedziała o nim nie jednej ZaRzekowej kobitce. I nie jedna miała tę karkóweczkę poczynić w ten weekend. Czy poczyniły? To się dopiero okaże :).
Ajwonka i ja zrobiłyśmy ją wczoraj:


na początek przygotowujemy kapustę:

  • 1 kg kiszonej kapusty kroimy,
  • dodajemy 2 średniej wielkości marchewki starte na grubych oczkach,
  • wrzucamy 2 średnie cebule pokrojone w drobną kostkę,
  • całość doprawiamy pieprzem, łyżką cukru, 4 łyżkami oleju - porządnie mieszamy,
[ja kminku nie lubię, ale Ajwonka stwierdziła, że chętnie by go dodała],

  • 1 kg karkówki kroimy na plastry o grubości 2 cm, rozbijamy je i doprawiamy solą i pieprzem,
  • plastry smażymy na oleju - po minucie (może nawet trochę dłużej) z każdej strony,
  • tłuszcz z patelni przelewamy na dno naczynia żaroodpornego, a na nim  układamy plastry karkówki,
  • na plastrach rozkładamy kapustę, znów plastry mięsa, znów kapusta - mi wyszły 3 warstwy (na wierzchu ma być kapusta),
  • całość przykrywamy folią aluminiową i pieczemy w piekarniku - wg oryginalnego przepisu ok. 1h w 150 stopniach, jednak ja piekłam 1,5h - pierwsze 30 minut w 150 stopniach, a godzinę w 180.


    Obok mięsa robiły się ziemniaczki :)). Czyli:

    • obrane ziemniaki myjemy i kroimy na kawałki (nie za małe),
    • przesypujemy na blaszkę, polewamy olejem,
    • doprawiamy solą, pieprzem i suszonym tymiankiem,
    • dokładnie mieszamy pamiętając, by oleju nie było za mało - ziemniaki muszą być porządnie w nim obtoczone,
    • podczas pieczenia co jakiś czas mieszamy ziemniaki, by nie przywarły do dna.

    Potrawa do niskokalorycznych nie należy na pewno :). Mnie to nie przeszkadza ;). Raz nie zawsze, a właśnie czasem lubię zjeść coś takiego. Zwłaszcza jesienią, a tym bardziej zimą. Zwłaszcza jak jest chłodno bardzo (czy 9 stopni to chłodno bardzo? chyba nie ;) ale wg kalendarza powinno być zimno i brzydko!).

    Niedługo kolejny post po polsku, na zimę, na jesień - zapraszam :)

    Póki co zerknie na Was ZaRzekowy kocur, który poza słonecznym parapetem ma wszystko gdzieś :).

    wtorek, 22 listopada 2011

    feta nie feta

    Już dawno miałam o tej całe fecie pisać. Powiem krótko. Miłośniczką tego słonego sera nie jestem absolutnie, a co za tym idzie, rzadko jem wszelkie sałatki z greckim przymiotnikiem w nazwie. Smak za słony. Zdecydowanie za słony. I nie jest w stanie go zabić żaden dodatek ze słonością mający tyle wspólnego co nic. Tylko teraz ważne pytanie - jak smakuje prawdziwa feta? Nie wiem. W Grecji nie byłam, prawdziwego greckiego sera nie miałam okazji jeść, a te sklepowe to niby które są te prawdziwe?


    Kolega Pietka, przy okazji letniego grilla i.... sałatki greckiej (!) zakomunikował, iż najbardziej zbliżony do greckiej fety jest ser typu bałkańskiego z Lidla. W zasadzie uwierzyłam, bo czemu by nie, skoro Pietka w Grecji był nie raz i próbował jak co smakuje. No chyba, że ściemnia, że próbował? ;)
    Ów ser, zakupiony został do rzeczonej sałatki. Pokrojony został w warunkach prawie polowych, w temperaturze bardziej ciepłej niż pokojowa i co? I absolutnie się nie maział! Moje dotychczasowe doświadczenie z fetopodobnymi było takie, że jak nie włożyłam pudełeczka do zamrażalnika to absolutnie nie było ładnych kosteczek, a nawet jak czasem takie wyszły to w sałatce się maziały. No i to rozcinanie tego kartonika wzdłuż i wszerz... Samo to zniechęcało mnie bardzo.
    A tu proszę, nie ma kartonika do rozcinania i jakie kosteczki ładne są! I co najważniejsze? Nie ma tyle słoności i smak naprawdę mnie bardzo zadowala :). Zmieniłam stosunek do fety (nie fety?) zdecydowanie :). No i do sałatek greckich :).

    Ostatnio, wspomniany ser wykorzystałam tak:


    • 1 opakowanie sera typu bałkańskiego (firma Pilos - wiem, reklamuję :), trudno się mówi ;) ), który kroimy w kostkę,
    • 1 paprykę (u mnie trafiła się żółto - zielona) kroimy w sporej wielkości kostkę,
    • kilka pomidorków koktajlowych kroimy w ćwiartki,
    • dorzucamy trochę makaronu "z wczoraj" ;), albo i nie dorzucamy jeśli nie mamy ;),
    • do tego świeża bazylia - kilka sporych listków,
    • całość mieszamy i doprawiamy solą i świeżo zmielonym pieprzem,
    • ja doprawiłam jeszcze mieszanką przypraw do sałatek (kamis, mały słoiczek - znów reklama, ale przyprawy te dostałam od Lee i chętnie korzystam),
    • na koniec dodałam troszkę jogurtu naturalnego - tyle, by składniki się połączyły;


    A Wy co wiecie i powiecie o fecie i fetopodobnych? 

    środa, 16 listopada 2011

    feta i pietruszka w mini bułeczkach

     


     
    Jakoś zawsze obawiam się przepisów, w których trzeba coś zagniatać. W zasadzie nie coś, tylko ciasto. Mam nie za duże doświadczenie w tym temacie i boję się, że coś mi nie wyjdzie albo, że gnieść się będzie mozolnie i stracę mą cierpliwość. Mą jakże wątłą cierpliwość ;)
    Jednak przez bułeczki przebrnęłam wyjątkowo gładko! Ciasto ugniotło się bardzo szybko i nie martwiła mnie jego konsystencja – było w sam raz lepkie (nie za bardzo) i nie suche.
    Zanim bułeczki w ogóle zachciałam zrobić to musiała je poczynić Karola, musiała je zachwalać wszem i wobec – zachwalać smak i wykonanie i nie za długi czas pracy. Nie kłamała :)





    Ciacho:
    • 550 - 600 g mąki przesiewamy przez sito i mieszamy z 2 szczyptami soli i 2 łyżkami proszku do pieczenia, 
    • dodajemy 300 g masła, 2 jaja, 10 łyżek oliwy, 4 łyżki jogurtu naturalnego - całość mieszamy i zagniatamy ciasto,
    • wstawiamy ciasto do lodówki na godzinę,
    Farsz:
    • 2 opakowania fety (ja najbardziej lubię ser typu bałkańskiego 18%, który jest w lidlu - wg mnie jest o niebo lepszy niż te wszystkie fetowe podróbki) mieszamy z 2 dużymi pęczkami pietruszki i świeżo zmielonym pieprzem - ja pietruszkę wrzuciłam do blendera :)
    Bułeczki:
    • odrywamy kawałek ciasta - tyle, by wielkość bułeczki była jak knedle lub troszkę mniejsze knedle :),
    • z ciasta robimy płaski placek, nakładamy czubatą łyżeczkę farszu i zaklejamy w kulkę,
    • bułeczki nacinamy nożem i smarujemy je roztrzepanym żółtkiem,
    • blachę wykładamy papierem, na którym układamy bułki,
    • całość pieczemy ok. 30 minut w 180 stopniach;


    Bułeczki wyszły przepyszne, ale zaznaczam, że są znacznie lepsze na ciepło.
    Powyższe proporcje są na całą blachę, więc jeśli apetyt jest mniejszy to lepiej zrobić połowę porcji :)

    P.S. Bułeczki biorą udział w poniższej akcji w kategorii Vivat ser!

     

    piątek, 11 listopada 2011

    jesteśmy w Polsce (?)


    Trafiłam niedawno na świetną książkę - ni to kucharska, ni to powieść... O niej samej napiszę osobny post, ale dopiero jak skończę ją czytać :). A już teraz zareklamuję, że przepisy w niej zawarte zachwycają prostotą i niewielką ilością składników. A co najważniejsze, chyba większość składników (a może wszystkie) nie jest mi obca ;). 
    Zauważyłam, że od pewnego czasu panuje pewien trend. Wiele przepisów zawiera dziwnie brzmiące nazwy, np. farfalle (dlaczego nie kokardki? mowa tu o makaronie), tagliatelle lub pappardelle (czyż nie są to grube i grubsze wstążki?), fusilli (dlaczego nie świderki? mowa tu o makaronie po raz trzeci). Rozumiem, że trzeba podać oryginalną nazwę makaronu, bo coraz częściej tylko taka jest na opakowaniach, ale żeby tylko takich nazw używać? Dlaczego nie piszemy naleśniki tylko pancake? A pumpkin zamiast dynia? Albo apple pie - a szarlotka to takie urocze słowo. No i ten nieszczęsny DIP - dlaczego nie sos, sosik, a nawet sosio? 

    Hmmm... Dlaczego zapominamy o naszych pięknych polskich słowach? Nie wiem czy tylko mnie to drażni? Mam wrażenie, że coraz mniej osób zwraca uwagę na to jak mówi i co mówi - po polsku rzecz jasna. A ja lubię bardzo nasz język i prawidłowe odmiany i formy. I tego będę się trzymać :).


    A na osłodę zrobię pyszne jogurtowe ciasto z polskimi gruszkami. A nie jakieś pear cake :).
    • 1 szklankę pełnotłustego jogurtu mieszamy z 1 szklanką cukru, szczyptą soli morskiej i 1 łyżeczką zapachu waniliowego (ja nie miałam, więc dałam trochę cukru waniliowego),
    • po wymieszaniu, powoli wlewamy 1/3 szklanki oleju (ciągle mieszamy),
    • dodajemy 2 surowe jaja - najpierw jedno, a po dokładnym wymieszaniu drugie (i znów dokładnie mieszamy - nic prostszego!;) ),
    • w osobnym naczyniu mieszamy 1 i 2/3 szklanki mąki (przesianej przez sito), 1 i 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia i 1 łyżeczkę sody oczyszczonej,
    • do masy płynnej dodajemy masę sypką oraz skórkę z jednej cytryny - wszystko oczywiście dokładnie mieszamy - bo cóż innego? ;),
    • formę o średnicy 25 cm lub pasztetówkę smarujemy tłuszczem i wykładamy papierem do pieczenia, a następnie wylewamy nasze surowe ciacho,
    • na wierzchu układamy obrane i pokrojone w plasterki 3 - 4 gruszki, które posypujemy cukrem trzcinowym,
    • ciasto pieczemy 45 minut (piekarnik nagrzany do 175 stopni),
    • po wyjęciu z piekarnika, ciasto wyciągamy z formy ciągnąc z kilku stron za papier - niech stygnie poza blaszką;


      Jak ciasto ostygnie wystarczy je przykryć folią  aluminiową. Pamiętajcie, by nie wkładać go do plastikowego pojemnika, bo za bardzo zmięknie.
      A zamiast gruszek można dać inne owoce - choćby z puszki ;).

      P.S. Książka, o której wspominałam to Lunch w Paryżu Elizabeth Bard.

        niedziela, 6 listopada 2011

        na zielono


        Zauważyłam, że dużym (a raczej ogromnym) powodzeniem na moim blogu cieszy się sałatka z łososiem. A niedaleko za nią zapiekanka z brokułami. No to zróbmy połączenie tych dwóch - zapiekanka z łososiem czy sałatka z brokułami? Skoro na zielono to sałatka z brokułami :). Poza tym zielony to jeden z moich ulubionych kolorów :). A jeszcze dodatkowe poza tym, jestem z zielonego miasta (dosłownie), więc wszystko dziś pasuje :). No i za oknem prawie tak wiosennie, że aż prawie zielono ;)). I pomińmy fakt, że prawie robi dużą różnicę :).

        • 400 g brokułów gotujemy (najlepiej na parze) do momentu aż będą w połowie miękkie (nie lubię rozpaćkanych brokułów),
        • puszkę groszku mieszamy z brokułami,
        • dodajemy niedużego, pokrojonego w półplasterki ogórka gruntowego,
        • siekamy sporo szczypiorku i wrzucamy do reszty,
        • całość doprawiamy solą i pieprzem oraz skrapiamy cytryną (ilość 'na oko'),
        • dodajemy 2-3 łyżki jogurtu naturalnego i wszystko mieszamy;

        Dodałam jeszcze dwa brązowe akcenty - niech już będzie trochę jesiennie ;)

        • małą garstkę uprażonego siemienia lnianego mieszamy z sałatką,
        • całość posypujemy uprażonym słonecznikiem;


        To teraz będę musiała wymyślić zapiekankę z łososiem? A może wystarczy makaron z łososiem? Pisałam o nim tutaj i jeszcze raz go bardzo polecam - jest przepyszny :).

        Dodatkowo, przepis dodaję do akcji Tęcza, którą wymyśliła Panti :)

        wtorek, 1 listopada 2011

        wielki kulisty prezent

        Prezentów urodzinowych było kilka, ale tylko jeden ważył 6 kg, był pomarańczowy i dość nieporęczny. A na dodatek ciężko było się do niego dobrać! A wszystko przez Paulettę. A może przez Owiecę?
        A było to tak. U Owiecy przeczytałam o dyniowej zupie. Przeczytałam z rezerwą. Z rezerwą, bo nie znoszę dyniowych pestek. Nie znoszę do tego stopnia, że nawet chleba z dynią nie zjem. A przecież smak pestek dyniowych równa się smakowi wszystkiego co dyniowe ;D. Owieca napisała, że absolutnie nie, o czym kilka dni później przekonałam się podczas spotkania babeczek z rodzynkiem (rodzynek ów, to ten rudy maleńki kiciuś). Pauletta (główna organizatorka) uraczyła nas kremową zupą dyniową, która nie smakowała jak pestki! Eureka! A smakowała bardzo dobrze ;).
        A, że kilka dni później, była impreza urodzinowa, Gosia z Sajmonem obdarowali mnie tą wielką kulą.


        Z kulą nie mogłam sobie poradzić - twarda jak diabli. Na szczęście Siwy ją rozłupał, pokroił  i obrał - nie tak bezinteresownie ;).

        I tak, z pomarańczowych kosteczek powstała zupa:
        • 1 dużą marchewkę, 1 średnią pietruszkę, 1 nieduży seler, 1 średni por zalewamy wodą i stawiamy na gaz,
        • wsypujemy kilka ziarenek pieprzu i ziela angielskiego i 3 listki laurowe,
        • dodajemy 1-2 kostki bulionowe,
        • jak się zacznie wszystko gotować wrzucamy ok 1kg dyni pokrojonej w kostkę,
        • jak wszystko będzie miękkie, wyłączamy gaz, wyławiamy ziarenka i listki i resztę traktujemy blenderem,
        • zupkę podgrzewamy i doprawiamy ziołami prowansalskimi, papryką ostrą, 3-4 startymi ząbkami czosnku i czym jeszcze chcecie ;),
        • podajemy z uprażonymi pestkami dyni (uprażone to mniejsze zło niż nieuprażone ;) ) i/lub z natką pietruszki;


        Zupę robiłam pierwszy raz i wyszła mi odrobinę za słodka (dałam więcej marchewki niż tu w przepisie). Minusem tej zupy (wg mnie oczywiście) jest to, że nie da się jej zjeść za dużo (zrobiłam jej 2 razy więcej niż podaję), a ja lubię zupy, które je się na więcej niż jeden obiad ;). 

        A na zakończenie, rodzynek :)

        środa, 26 października 2011

        pasty dwie

        Zauważyłam ostatnio rzecz nową jaką jest wafelkowe jajo :). A raczej połówka pustego jaja, którą wypadałoby czymś napełnić. A może tradycyjnym jajem? :D nie no, może lepiej wymyślić coś bardziej ambitnego :). Coś co w razie nadmiernej ilości można położyć na chleb i coś co nie spowoduje szybkiego nasiąknięcia wafelka. Tak więc mokre nadzienia odpadają. Oczywiście odrzuciłam słodkie tematy, mimo że jak najbardziej można je do jaja upchnąć. 


        Na imprezę urodzinową, pasty zrobiłam dwie. Pierwszą zgapiłam od magdy k., a druga to tradycyjna, moja ulubiona...

        Pasta pierwsza, czyli makrelowo - twarogowa z dodatkiem:
        • jedną średnią makrelę czyścimy z ości i skóry, wrzucamy do blendera,
        • dorzucamy 250g twarogu półtłustego,
        • dodajemy ok. 150g serka kanapkowego śmietankowego (w oryginalne była to philadelfia, ale ja użyłam biedronkowego - takie niebieskie opakowanie, płaskie pudełko),
        • solimy, pieprzymy, miksujemy,
        • kilka lub kilkanaście suszonych pomidorków kroimy w paski i mieszamy z naszą pastą;


        Pasta druga, czyli oczywiście jajeczna, a co!:
        • 5 jaj gotujemy na twardo, obieramy i kroimy w drobną kosteczkę,
        • drobno siekamy szczypiorek (ilość wg uznania),
        • solimy, pieprzymy i mieszamy z majonezem i łyżeczką musztardy,
        • w drobną kosteczkę kroimy pół czerwonej papryki i dodajemy do reszty, 
        • dodatkowo można dołożyć drobną posiekaną wędlinę;


        Pastami napełniamy nasze jajka od razu przed podaniem, bo nie oszukujmy się, jaja w końcu miękną. Powyższe proporcje starczą na dwa opakowanie wafli, a wafle te kupiłam w rossmannie :)

        czwartek, 20 października 2011

        rrruuuskie!




        Pierogi rzecz jasna :). Wiem wiem, każdy z Was je zna, pewnie i lubi, więc może ten post okazać się niezbyt ciekawy. Jednak kto z Was je robi? Dają nam je mamy, babcie, kupujemy mrożone, jemy w barach mlecznych... Bo po co się grzebać w mące i bawić w lepienie? Ano po to, bo takie są najlepsze! Farsz zawsze będzie doprawiony, będzie w nim czuć ser, a nie same ziemniaki, ciasto będzie takie jak lubimy, a nie twarde jak kamień. I najważniejsze - farsz będzie dobrze wyczuwalny, będzie go sporo :)




        Szczerze mówiąc to jeszcze nigdy nie jadłam lepszych pierogów, niż te, które robi Ajwonka. Pewnie każdy tak powie - moja mama / babcia / ciocia robi najlepsze na świecie. Jednak oceniając całkiem obiektywnie - TE pierogi mają zawsze delikatne ciasto, które jest cieniutkie, farszu sporo i to farszu pikantnego dzięki świeżo zmielonemu pieprzowi... Mogłabym tak gadać bez końca ;) przejdźmy lepiej do meritum:

        Farsz:
        • ok. 1 kg ziemniaków gotujemy w mundurkach, po ostudzeniu obieramy,
        • ok. 1 kg twarogu półtłustego mielimy na przemian z powyższymi ziemniakami,
        • 4 średniej wielkości cebule kroimy w kosteczkę i smażymy na złoto; dorzucamy do farszu,
        • pieprzymy, solimy i mieszamy rękoma;


        Ciasto:
        • ok. 600 g mąki wysypujemy na stolnicę, robimy kopczyk,
        • w dziurkę kopczyku wlewamy 3-4 łyżki oleju,
        • mieszamy nożem i powoli, stopniowo wlewamy gorącą wodę (około 200 ml), ciągle mieszając nożem,
        • całość zagniatamy na gładką masę,
        • gotową kulę zawijamy w ściereczkę,
        Lepienie: 
        • z ciastowej kulki odrywamy kawałek i robimy z niego węża, tak by pokroić go na kopytka,
        • kopytka rozwałkowujemy na kółka (pamiętajcie o rozsypaniu mąki pod kopytka i kółka),
        • nakładamy na kółeczka farsz - im więcej tym lepiej, ale tyle, by pierogi się skleiły - i lepimy pieroga,
        • gotowe pierogi układamy na tacy (lub czymś innym) wysypanej mąką,
        • pewnie dziwicie się, że kopytka, a nie wycinanie kółek szklanką - my tak robimy od zawsze i jest to wg nas znacznie szybszy sposób, a poza tym każdy pieróg jest unikalny :) nie ma jednakowych ;)


        Gotowanie:
        • pierogi wrzucamy do gotującej się, osolonej wody,
        • jak wypłyną to można wyciągać,
        • my w ok. 5 l wody gotujemy ok. 30 pierogów, potem następna partia :) (a ta surowa, która czeka, ma czekać przykryta ściereczką :) ),
        Jemy :)
        • takie świeżo ugotowane, gorące pierożki najlepiej mi smakują z podsmażoną cebulką :)

        A następnego dnia, podsmażone na bardzo chrupiące na patelni... :)

        P.S. Muszę dodać, że ruskie to moje ulubione danie. Jak byłam młodą dziewczynką ;) to wracając do domu z jakiejś kolonii, obozu itp. pierożki już na mnie czekały :D. Na obozy już nie jeżdżę, ale pierogowe niespodzianki zdarzają się Za Rzeką - wcale nie tak rzadko :D. 

        P.S.2. Pierogi zgłaszają się do DOMOWEJ PIEROGARNI w poniższej akcji:


            LinkWithin

            Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...