piątek, 30 listopada 2012

Pikantny łosoś z mleczkiem kokosowym w trakcie zwyczajnego dnia

Dzień, w którym zrobiłam to danie zaczął się niewinnie.
Standardowy wyjazd na oczyszczalnię ścieków.
Godzinna jazda we mgle odrobinę zburzyła i standardowość i niewinność dnia.
Jeszcze bardziej zburzył ją jegomość spotkany na drodze przy oczyszczalni. Z mgły się wyłonił. Był biały.
Roześmiałyśmy się krzycząc, że to koza. Bo cóż może być innego białego skoro jest wielkości kozy?
Białe cudo zwolniło, zerknęło na zielone coś na czterech kołach, a nie nogach i skręciło przed nami w boczną drogę.
Wtedy wiedziałyśmy już, że to nie koza. Sarna jakaś? Jelonek? A może nasza wyobraźnia?
Iza zdążyła cyknąć jedno zdjęcie. To dowód na to, że akcja działa się na jawie.

W drodze powrotnej Pan z oczyszczalni zadzwonił uprzejmie donosząc, iż zostawiłyśmy u nich jednego laptopa. Trzeba było gnać w tej mgle z powrotem. Czas naglił. Zakupy i obiad czekały. Ale nadzieja na spotkanie naszego albinosa była ogromna. Nie pojawił się niestety.
Dzień zaczynał wracać na zwykłe tory.

Kupiłam wszystko co trzeba. Tak mi się przynajmniej wydawało.
Na wstępie okazało się, że nie mam jednej przyprawy. Trudno, będzie bez.
Na tym samym wstępie odkryłam, że nie mam cebuli! Jak w domu może nie być cebuli? Znalazłam jakąś marną ćwierć w lodówce. Ok, niech będzie tyle. Przecież nie będę lazła do sklepu po jedną przyprawę i cebulę!

 

Zaplanowałam, że danie zrobię z połowy porcji.
Tylko, że puszka mleka kokosowego i pomidorów ma 400 ml, czyli cała porcja. Co zrobić z połową tych puszek skoro następne dwa dni spędzę poza domem? No nic, trzeba wrzucić całość i nic nie dzielić na pół.
Tyle, że łososia było 280 g, a nie 500. Trudno. Będzie rzadkie.

Z ogromną przyjemnością spełniam punkt po punkcie spisanego od Agi przepisu.
Łosoś dusi się już w przyprawach i pomidorach. Pięknie pachnie. Natka pietruszki pokrojona.
Czas na ostatni moment - dodać mleko kokosowe.
Biorę puszkę i co? Nie ma na niej dzyndzla do otwierania!!!! A ja przecież nie mam otwieracza do puszek! (dlaczego kupiłam kolejną puszkę pomidorów robiąc zakupy? Bo ta, która była w domu miała dzyndzel, ale go odłamałam....).

Urok mieszkania w centrum jest taki, że do sklepu mam bardzo blisko. Tylko, że ten sklep jest w galerii handlowej. Pokornie więc zdjęłam dres, ubrałam się stosownie i poszłam do delikatesów po otwieracz. Yyyyy bez sensu. Po co mi otwieracz? Kupiłam puszkę mleka z dzyndzlem.

Danie szczęśliwie ukończyłam.


Skład: 500g filetu z łososia bez skóry (u mnie 280g ze skórą, którą ściąga się tak jak tu wspomniałam), puszka pomidorów (400g), puszka mleka kokosowego (200ml - u mnie 400), 1 duża cebula (u mnie ćwiartka), 1 średnia papryczka pepperoni, 1 łyżeczka kuminu (nie miałam), 1 łyżeczka kolendry mielonej (u mnie kulki), 1/2 łyżeczki gorczycy, 1/2 łyżeczka kurkumy, 2 łyżki oliwy, sól, pieprz, 1 łyżka pasty tamaryndowej (zgodnie ze wskazówką Agi, zamiast niej: 2 suszone morele, 2 suszone daktyle, 2 suszone śliwki - zalać wrzątkiem na 15 minut, odcedzić, zmielić blenderem z łyżką soku z cytryny - u mnie limonka), natka pietruszki do posypania;
  • na rozgrzaną oliwę wrzucamy cebulę pokrojoną w kostkę,
  • gdy cebula zmięknie wrzucamy przyprawy i posiekaną papryczkę - smażymy minutę,
  • dodajemy pomidory wraz z sokiem z puszki - gotować 2-3 minuty,
  • dodajemy łyżkę naszej owocowej pasty - gotujemy 10 minut,
  • wrzucamy łososia pokrojonego w kostkę,
  • doprawiamy solą i pieprzem - gotujemy 10-15 minut,
  • wlewamy mleczko kokosowe - gotujemy 4 minuty,
  • podajemy z natką pietruszki.
Mimo moich wymuszonych modyfikacji danie było doskonałe. Absolutnie nie zrażajcie się obszernym składem - to tylko tak obszernie wygląda! Ja już zastanawiam się kiedy znów zrobić taki obiad. Kulki gorczycy i kolendry fajnie się rozgryza - kojarzy mi się to z przepisem na łososia z marynowanym pieprzem. Też pyszne danie :).

Wieczorem dostałam smsa od KA z informacją kim był ów albinos. Kto zgadnie? Poniżej jeden jedyny dowód na spotkanie z nim... :).

czwartek, 22 listopada 2012

Ciasto czekoladowo - czekoladowe

Po serii przepisów słonych i ostrych wypadałoby coś na słodko. Słodkolubni się ucieszą. Przepis jest od Kasi, która jest bardzo słodkolubna i pewnie się zawiedzie, że dla niej tu nic nowego nadal nie będzie ;)
Mam jednak nadzieję, że to coś nowego dla Was :).
A ciasto jest przepyszne. Najlepsze jeśli dość wilgotne w środku. 
I tu kilka moich uwag odnośnie piekarników, których nie potrafię rozgryźć.
Mam piekarnik elektryczny kilkumiesięczny. Ciasto piekłam we wskazanej temperaturze około 35 minut i było doskonałe w środku, czyli naprawdę mokro-czekoladowe.
Piekarnik Za Rzeką jest tej samej firmy, niemalże identyczny, około dwuletni. Ciasto piekłam około 20 minut i to już nie było to. Było odrobinę wilgotne, ale nie czekoladowo - wilgotne, a ciastowo...
Nie rozumiem tego. Teoretycznie to nowszy piekarnik powinien być mocniejszy. Nie jest tak.
I zauważyłam, że wszystkie ciasta w moim wychodzą inaczej.
Najłatwiejsze ciasto w świecie nie przyrumienia się zbytnio i na wierzchu robi się chrupiące, tworzy się beza. Było to ogromne zaskoczenie dla mnie - ciasto to robię od lat, a Ajwonka od jeszcze większej ilości lat, a tu proszę. Niespodzianka. Nie powiem - miła :).



Może macie jakieś sugestie albo ciekawe doświadczenia piekarnikowe? :)
I nie wiem co mam poradzić Wam, by ciasto było takie jak wychodzi u mnie :/
Z uwagi na mą niewiedzę mocno trzymam kciuki za pomyślne Wasze wypieki czekoladowe! :)

Skład: 2 tabliczki czekolady (ja użyłam deserowej), 5 jajek, 1/2 szklanki cukru, 1/2 szklanki mąki, 150 g masła, łyżeczka proszku do pieczenia
  • czekoladę i masło wrzucamy do garnka i roztapiamy na małym gazie,
  • żółtka ucieramy z cukrem (u siebie po prostu zmiksowałam je - minuta i po sprawie; Za Rzeką Ajwonka porządnie utarła w makutrze!),
  • do żółtek dodajemy mąkę, proszek do pieczenia i roztopioną czekoladę - całość mieszamy,
  • białka ubijamy i dodajemy do masy - mieszamy,
  • przelewamy do foremki (średnica 26cm) wyłożonej papierem do pieczenia,
  • pieczemy w piekarniku rozgrzanym do 180 stopni przez co najmniej 20 minut - kontrolujcie sytuację wykałaczką - jak będzie na środku czekoladowo-wilgotna - wyciągajcie!

kilkudziesięcioletnia filiżanka z serwisu mojej babci
czasem lubię rozpuszczalną ze śmietanką
w filiżance
duża odmiana po codziennej sypanej z małą ilością mleka w kubasie
nigdy z cukrem   

Macie swoją ulubioną?
Kawę. Filiżankę. Kubas.

sobota, 17 listopada 2012

Grzyby duszone w śmietanie z rozmarynem


Pamiętacie wpis o październiku? Pokazałam Wam wówczas piękne czerwone okazy grzybów. Według mnie wszystkie niejadalne. A tu proszę - Pan Informatyk ujrzał na mym pracowym pulpicie jednego takiego:


i rzekł, że to gąska jakaśtam i że jest ona jak najbardziej jadalna. I to więcej niż raz! Wierzyć mu czy nie wierzyć? Może coś on tam wie skoro sprawił, że z mojego monitora w końcu popłynęły dźwięki. Jakie - to już moja sprawka, ale ważne, że już mogłam cokolwiek sprawić ;)
Tylko co ma wspólnego jadalność / niejadalność owej gąski z dźwiękami? Ano właśnie nic! Panu Informatykowi, więc podziękujemy i skupimy się na czymś oczywistym i pewnym.
Na podgrzybkach, na kozakach (znalazłam wówczas sama sztuk dwie!!) i ... na maślakach. Bidulków prawie nikt nie zbiera, więc ja je przygarnęłam. I od razu więcej tego leśnego dobra miałam w wiaderku mym maleńkim.

Skład - dziś bez proporcji, wszystko zależy od tego ile znajdziecie grzybów: cebula, grzyby leśne, śmietana, makaron, świeży rozmaryn, świeżo mielony pieprz, sól morska, odrobina oleju;
  • grzyby oczyszczamy z tych różnych mchów, igieł, piachów, myjemy i kroimy w kotkę,
  • cebulę kroimy w kosteczkę i szklimy na rozgrzanym oleju,
  • dorzucamy grzyby,
  • jak woda zacznie odparowywać doprawiamy solą, pieprzem,
  • po odparowaniu dodajemy śmietanę i posiekany rozmaryn,
  • chwilę dusimy,
  • podajemy z ulubionym makaronem lub puree ziemniaczanym; 

Jeśli chodzi o grzyby to teraz jest okres na tzw. zielonki. Zapraszam Was na jeden z pierwszych moich postów
I zachęcam gorąco do skorzystania z przepisu, który tam znajdziecie. Ja zupę zielonkową - bo o niej mowa - jadłam w tym sezonie już kilka razy. Absolutnie nie znudziła mi się!

*****************************************

Wracając do poprzedniego wpisu. Wszyscy jak jeden mąż, byliście albo trochę albo bardzo na nie serwisowi wliczonemu do rachunku. Cieszy mnie niezmiernie fakt, iż nie jestem w tych poglądach osamotniona :). I dziękuję Wam za odzew! :)

Ajwonka jakoś dwa dni po moim poście podesłała mi ten link :)

Udanego weekendu Wam życzę! :)

poniedziałek, 12 listopada 2012

Dygresyjnie. O napiwkach i o pastach

Mała dygresja tytułem wstępu ;)
Dygresja a propos wspomnianej w poprzednim poście restauracji.
Bellini to jedna z wielu restauracji Magdy Gessler, która w swoim "naprawczym" programie zwykle przekonuje do niskich cen.
O cenach nie ma co tutaj dywagować, tym bardziej, że w Bellini są całkiem przystępne.
O napiwki się tu tym razem rozchodzi. I nie o to czy dawać, czy nie dawać.
A o to, że jak otrzymałyśmy rachunek, doliczono nam do niego tzw. serwis - 10% całości.
Wtedy przypomniało mi się, że gdzieś czytałam / słyszałam, że Pani Magda taki serwis właśnie dolicza ;)
(Na wstępie się o tym nie dowiedziałyśmy, a szkoda)
Może to jest często spotykane w wielu knajpach. Nie wiem ;) Nie bywam często ;)

Chciałam tylko skromnie spytać co o tym sądzicie - patrząc od strony klienta. Nie pracownika, bo to rzecz (chyba) oczywista.
Fajnie, że ktoś za nas podejmuje decyzję o tym, że zostaliśmy dobrze obsłużeni?
Fajnie, że ktoś za nas podejmuje decyzję o wysokości napiwku? I pomińmy tu fakt, że 10% to ogólnie przyjęte minimum. Może ktoś nie chce dać wcale - pomińmy powody ;)
Może chce dać mniej - pomińmy powody.
Może chce dać NIC, bo nie był zadowolony z obsługi. Może ta obsługa była zbyt miła, zbyt narzucająca się albo zbyt wszędobylska?
A może ktoś chce dać więcej, ale w momencie gdy widzi na koniec, że zadecydowano za niego o wysokości napiwku, z irytacji więcej nie da?
No to jakie jest Wasze zdanie? :)


Bez dygresji pasta kanapkowa z przepisu Goh.
Ja niezmiennie pasty uwielbiam. Kanapkowe PASTY (czemu zapominamy, że nasz makaron to stary dobry MAKARON? Tylko ta wszędobylska pasta i basta :P No i bez dygresji się nie obeszło).

Skład: 1/2 szklanki ziaren słonecznika (obranych), łyżka oliwy z oliwek (w oryginale oliwa z pestek dyni), garstka posiekanego koperku, wrzątek, sól morska;
  • słonecznik zalewamy wrzątkiem i odstawiamy na 20 minut, pozwalając by w tym czasie zmiękł,
  • odsączony prawie całkowicie (odrobinę wody zostawiamy) słonecznik traktujemy blenderem wraz z oliwą i koperkiem,
  • podajemy z dodatkowym koperkiem ;) i solą;
A na inne kanapkowe pasty zapraszam tutaj:

środa, 7 listopada 2012

Pokaż mi swój kalendarz #2.... listopadowych słów kilka

Listopad. Większość go nie lubi, bo smutny, bo deszczowy.
W moim kalendarzu nie jest ani smutno ani deszczowo.


I trochę też tak się dla mnie zaczął pierwszy pracujący tydzień tego miesiąca.
Wyjazd do Warszawy. Absolutnie nieprywatny.
Ale to nic. Nie szkodzi.

I to, że stolica przywitała mnie i PePe ogromną ulewą nie było takie straszne. Nawet to, że dzieliłyśmy się jednym parasolem.
Ani to, że się zapędziłyśmy w dotarciu na pożądane miejsce i musiałyśmy drałować w ulewie po kałużach szukając celu.
Nic nie szkodzi, że w trakcie pierwszego dnia pobytu w sumie skorzystałyśmy 10 razy z komunikacji. W tym trzech różnych rodzajów. I zaznaczam, że w tych rodzajach nie zaznałyśmy ani jazdy pekapem, a tym bardziej autem ;>
Nie szkodzi też to, że długo zgłębiałyśmy tajemną wiedzę dotyczącą uruchomienia kosmicznego prysznica. Bez pomocy pana z recepcji się nie obyło. I nie, prysznic nie był zepsuty :)
Nie szkodzi też, że podczas podróży powrotnej pekapem przysiadł się do nas wątpliwych zapachów (samozwańczy?) pan psycholog i dwie godziny podróży spędziłam zasłaniając gazetą swą twarz wykrzywioną w grymasie uśmiechu pomieszanego ze zmęczeniem spowodowanym wysłuchiwaniem telefonicznych tyrad swoich pacjentów (?).


To naprawdę NIC NIE SZKODZI! Bo jak dziś rano w pracy zgodnie stwierdziłyśmy - nasz wyjazd obfitował w kupę śmiesznych sytuacji (mimo, że buty przemokły!).
A całego smaczku dodała wizyta u Magdy Gessler w Polce, rezygnacja z tejże na korzyść Bellini. Polecam. Miło, spokojnie, ładnie i bardzo smacznie.
Smaczku dodał też pan kierowca z autobusu miejskiego, który bez pytania sprzedał nam bilety ulgowe (uda się to przepchnąć w delegacji?).
Nie mówiąc już o przeczytaniu prawie od deski do deski WO Ekstra (polecam - jak zwykle z resztą) i połowy "Wilgotnych miejsc" (ktoś zna?). Czyli wielogodzinny powrót taborem też ma swoje plusy.


I jak ja mam stwierdzić, że listopad nie jest fajny??
I wcale nie ma na to wpływu fakt, że jeszcze w tym miesiącu znów gdzieś wyruszę na kilka dni :P.
Absolutnie nieprywatnie :)

**************************

W październiku pisałam tu o kalendarzu, który uwielbiam. W odpowiedzi na ów post, Qrka przesłała mi... swój kombajn.


Czyż nie jest cudny?
I przeczytajcie u niej co znalazła ostatnio na odwrocie swego kalendarza :)
Kto się teraz pochwali jakimś swoim ulubionym? Albo i nie ulubionym? :)

************************

A Gosi dziękuję za wyróżnienie mego bloga. Wyróżnienia są ogromnie miłe. Tylko te łańcuszki tak jakoś no.... ambiwalentne odczucia mam. No dobra w małej czcionce poodpowiadam ;)

1. Jakim zwierzęciem określiłabyś swoją osobę? Brak mi wyobraźni, by to ogarnąć :P 2. Wolisz kino, czy teatr? To i to lubię 
3. Jakie jest pierwsze zdanie w książce, którą teraz czytasz? To wspaniała rzecz, gdy starzy ludzie znajdują opiekę w rodzinie 
4. Od jak dawna prowadzisz blog? Od marca 2011 5. Śpiewasz pod prysznicem? Absolutnie nie! 
6. Jaki kolor ma Twój ulubiony koc? Mój ulubiony koc nie jest ulubionego koloru ;)) 7. Czy słodzisz kawę / herbatę? Nie 
8. Śpisz w skarpetkach? Nie! 9. Szykujesz się już do świąt? Absolutnie nie :) 10. Jakie jest Twoje ulubione danie? JAJOWE 
11. Do czego masz słabość? Do JAJOWYCH dań oczywiście ;)

sobota, 3 listopada 2012

Czy można się najeść rosołem?


Można.
A czy można się najeść tak, by za godzinkę nie zgłodnieć i nie szukać drugiego dania?
Można.
Wystarczy kilka dodatków.
Uwielbiam tak podany rosół. Nie dość, że sycący to tak ładnie wygląda. Poza tym nie wymaga dużych nakładów pracy, bo dodatkowo trzeba usmażyć kilka naleśników i pokroić szczypiorek :)

Skład: rosół - nie podaję przepisu, każdy ma swój najlepszy :), aczkolwiek jeśli jest ktoś kto nie dodaje do rosołu piersi z kurczaka niech to zrobi ;), makaron ryżowy - najlepiej ten najcieńszy, pęczek szczypiorku, naleśniki - też każdy ma swój sprawdzony przepis ;)*


  • makaron przygotowujemy zgodnie z instrukcją na opakowaniu - zalewamy wrzątkiem, odstawiamy na 3 minuty, odcedzamy,
  • naleśniki zwijamy w rulon i kroimy na paski,
  • porcję makaronu i naleśników wkładamy do miseczki,
  • pierś z kurczaka kroimy w kostkę - przekładamy do miseczki (ilość wedle upodobań),
  • całość zalewamy gorącym rosołem,
  • posypujemy obficie szczypiorkiem;
I jeszcze pytanie za 100 punktów. Używacie kostek rosołowych? Co o nich sądzicie? Jeśli używacie to jakie?
Ja używam swoich własnych ;) Czyli taki oto (a najlepiej bardziej esencjonalny) rosół wlewamy do foremek na lody i.. zamrażamy. Koniec :)

*poszłam dziś na łatwiznę z przepisami, ale aż nie mam śmiałości podawać przepisów tak tradycyjnych; jeśli jednak ktoś chciałby je tu ujrzeć w moim wydaniu proszę o znak / sygnał :) - uzupełnię :P

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...