niedziela, 27 listopada 2011

po polsku, zimowo, jesiennie - zapiekana karkówka z kiszoną kapuchą

Wczoraj na GW przeczytać można było o polskich potrawach, których boją się cudzoziemcy.
W rankingu znalazł się oczywiście bigos i kiszone ogórki. Bigos, bo z kiszoną kapustą, która przecież jest zepsuta - tak jak i ogórki. Ogórasy lubię bardzo, kapuchę też - na samą myśl o tych kwaśnych smakach moje ślinianki wariują ;). A dodatkowo, kapusta ma sporo witaminy C. Skoro cudzoziemcy patrzą z niechęcią na nasze rarytasy to ich strata. Ważne, że my mamy coś czego nie mają inni, a zarazem coś czym możemy się pochwalić ;). A, że równowaga w naturze być musi to i my z dystansem spojrzymy na niektóre ichnie przysmaki.
Dziś będzie w 100% po polsku. Kawał mięcha, kapusta kiszona i pyry. Przepis wypatrzyłam u Magdy. Podesłałam go Ajwonce, a Ajwonka opowiedziała o nim nie jednej ZaRzekowej kobitce. I nie jedna miała tę karkóweczkę poczynić w ten weekend. Czy poczyniły? To się dopiero okaże :).
Ajwonka i ja zrobiłyśmy ją wczoraj:


na początek przygotowujemy kapustę:

  • 1 kg kiszonej kapusty kroimy,
  • dodajemy 2 średniej wielkości marchewki starte na grubych oczkach,
  • wrzucamy 2 średnie cebule pokrojone w drobną kostkę,
  • całość doprawiamy pieprzem, łyżką cukru, 4 łyżkami oleju - porządnie mieszamy,
[ja kminku nie lubię, ale Ajwonka stwierdziła, że chętnie by go dodała],

  • 1 kg karkówki kroimy na plastry o grubości 2 cm, rozbijamy je i doprawiamy solą i pieprzem,
  • plastry smażymy na oleju - po minucie (może nawet trochę dłużej) z każdej strony,
  • tłuszcz z patelni przelewamy na dno naczynia żaroodpornego, a na nim  układamy plastry karkówki,
  • na plastrach rozkładamy kapustę, znów plastry mięsa, znów kapusta - mi wyszły 3 warstwy (na wierzchu ma być kapusta),
  • całość przykrywamy folią aluminiową i pieczemy w piekarniku - wg oryginalnego przepisu ok. 1h w 150 stopniach, jednak ja piekłam 1,5h - pierwsze 30 minut w 150 stopniach, a godzinę w 180.


    Obok mięsa robiły się ziemniaczki :)). Czyli:

    • obrane ziemniaki myjemy i kroimy na kawałki (nie za małe),
    • przesypujemy na blaszkę, polewamy olejem,
    • doprawiamy solą, pieprzem i suszonym tymiankiem,
    • dokładnie mieszamy pamiętając, by oleju nie było za mało - ziemniaki muszą być porządnie w nim obtoczone,
    • podczas pieczenia co jakiś czas mieszamy ziemniaki, by nie przywarły do dna.

    Potrawa do niskokalorycznych nie należy na pewno :). Mnie to nie przeszkadza ;). Raz nie zawsze, a właśnie czasem lubię zjeść coś takiego. Zwłaszcza jesienią, a tym bardziej zimą. Zwłaszcza jak jest chłodno bardzo (czy 9 stopni to chłodno bardzo? chyba nie ;) ale wg kalendarza powinno być zimno i brzydko!).

    Niedługo kolejny post po polsku, na zimę, na jesień - zapraszam :)

    Póki co zerknie na Was ZaRzekowy kocur, który poza słonecznym parapetem ma wszystko gdzieś :).

    wtorek, 22 listopada 2011

    feta nie feta

    Już dawno miałam o tej całe fecie pisać. Powiem krótko. Miłośniczką tego słonego sera nie jestem absolutnie, a co za tym idzie, rzadko jem wszelkie sałatki z greckim przymiotnikiem w nazwie. Smak za słony. Zdecydowanie za słony. I nie jest w stanie go zabić żaden dodatek ze słonością mający tyle wspólnego co nic. Tylko teraz ważne pytanie - jak smakuje prawdziwa feta? Nie wiem. W Grecji nie byłam, prawdziwego greckiego sera nie miałam okazji jeść, a te sklepowe to niby które są te prawdziwe?


    Kolega Pietka, przy okazji letniego grilla i.... sałatki greckiej (!) zakomunikował, iż najbardziej zbliżony do greckiej fety jest ser typu bałkańskiego z Lidla. W zasadzie uwierzyłam, bo czemu by nie, skoro Pietka w Grecji był nie raz i próbował jak co smakuje. No chyba, że ściemnia, że próbował? ;)
    Ów ser, zakupiony został do rzeczonej sałatki. Pokrojony został w warunkach prawie polowych, w temperaturze bardziej ciepłej niż pokojowa i co? I absolutnie się nie maział! Moje dotychczasowe doświadczenie z fetopodobnymi było takie, że jak nie włożyłam pudełeczka do zamrażalnika to absolutnie nie było ładnych kosteczek, a nawet jak czasem takie wyszły to w sałatce się maziały. No i to rozcinanie tego kartonika wzdłuż i wszerz... Samo to zniechęcało mnie bardzo.
    A tu proszę, nie ma kartonika do rozcinania i jakie kosteczki ładne są! I co najważniejsze? Nie ma tyle słoności i smak naprawdę mnie bardzo zadowala :). Zmieniłam stosunek do fety (nie fety?) zdecydowanie :). No i do sałatek greckich :).

    Ostatnio, wspomniany ser wykorzystałam tak:


    • 1 opakowanie sera typu bałkańskiego (firma Pilos - wiem, reklamuję :), trudno się mówi ;) ), który kroimy w kostkę,
    • 1 paprykę (u mnie trafiła się żółto - zielona) kroimy w sporej wielkości kostkę,
    • kilka pomidorków koktajlowych kroimy w ćwiartki,
    • dorzucamy trochę makaronu "z wczoraj" ;), albo i nie dorzucamy jeśli nie mamy ;),
    • do tego świeża bazylia - kilka sporych listków,
    • całość mieszamy i doprawiamy solą i świeżo zmielonym pieprzem,
    • ja doprawiłam jeszcze mieszanką przypraw do sałatek (kamis, mały słoiczek - znów reklama, ale przyprawy te dostałam od Lee i chętnie korzystam),
    • na koniec dodałam troszkę jogurtu naturalnego - tyle, by składniki się połączyły;


    A Wy co wiecie i powiecie o fecie i fetopodobnych? 

    środa, 16 listopada 2011

    feta i pietruszka w mini bułeczkach

     


     
    Jakoś zawsze obawiam się przepisów, w których trzeba coś zagniatać. W zasadzie nie coś, tylko ciasto. Mam nie za duże doświadczenie w tym temacie i boję się, że coś mi nie wyjdzie albo, że gnieść się będzie mozolnie i stracę mą cierpliwość. Mą jakże wątłą cierpliwość ;)
    Jednak przez bułeczki przebrnęłam wyjątkowo gładko! Ciasto ugniotło się bardzo szybko i nie martwiła mnie jego konsystencja – było w sam raz lepkie (nie za bardzo) i nie suche.
    Zanim bułeczki w ogóle zachciałam zrobić to musiała je poczynić Karola, musiała je zachwalać wszem i wobec – zachwalać smak i wykonanie i nie za długi czas pracy. Nie kłamała :)





    Ciacho:
    • 550 - 600 g mąki przesiewamy przez sito i mieszamy z 2 szczyptami soli i 2 łyżkami proszku do pieczenia, 
    • dodajemy 300 g masła, 2 jaja, 10 łyżek oliwy, 4 łyżki jogurtu naturalnego - całość mieszamy i zagniatamy ciasto,
    • wstawiamy ciasto do lodówki na godzinę,
    Farsz:
    • 2 opakowania fety (ja najbardziej lubię ser typu bałkańskiego 18%, który jest w lidlu - wg mnie jest o niebo lepszy niż te wszystkie fetowe podróbki) mieszamy z 2 dużymi pęczkami pietruszki i świeżo zmielonym pieprzem - ja pietruszkę wrzuciłam do blendera :)
    Bułeczki:
    • odrywamy kawałek ciasta - tyle, by wielkość bułeczki była jak knedle lub troszkę mniejsze knedle :),
    • z ciasta robimy płaski placek, nakładamy czubatą łyżeczkę farszu i zaklejamy w kulkę,
    • bułeczki nacinamy nożem i smarujemy je roztrzepanym żółtkiem,
    • blachę wykładamy papierem, na którym układamy bułki,
    • całość pieczemy ok. 30 minut w 180 stopniach;


    Bułeczki wyszły przepyszne, ale zaznaczam, że są znacznie lepsze na ciepło.
    Powyższe proporcje są na całą blachę, więc jeśli apetyt jest mniejszy to lepiej zrobić połowę porcji :)

    P.S. Bułeczki biorą udział w poniższej akcji w kategorii Vivat ser!

     

    piątek, 11 listopada 2011

    jesteśmy w Polsce (?)


    Trafiłam niedawno na świetną książkę - ni to kucharska, ni to powieść... O niej samej napiszę osobny post, ale dopiero jak skończę ją czytać :). A już teraz zareklamuję, że przepisy w niej zawarte zachwycają prostotą i niewielką ilością składników. A co najważniejsze, chyba większość składników (a może wszystkie) nie jest mi obca ;). 
    Zauważyłam, że od pewnego czasu panuje pewien trend. Wiele przepisów zawiera dziwnie brzmiące nazwy, np. farfalle (dlaczego nie kokardki? mowa tu o makaronie), tagliatelle lub pappardelle (czyż nie są to grube i grubsze wstążki?), fusilli (dlaczego nie świderki? mowa tu o makaronie po raz trzeci). Rozumiem, że trzeba podać oryginalną nazwę makaronu, bo coraz częściej tylko taka jest na opakowaniach, ale żeby tylko takich nazw używać? Dlaczego nie piszemy naleśniki tylko pancake? A pumpkin zamiast dynia? Albo apple pie - a szarlotka to takie urocze słowo. No i ten nieszczęsny DIP - dlaczego nie sos, sosik, a nawet sosio? 

    Hmmm... Dlaczego zapominamy o naszych pięknych polskich słowach? Nie wiem czy tylko mnie to drażni? Mam wrażenie, że coraz mniej osób zwraca uwagę na to jak mówi i co mówi - po polsku rzecz jasna. A ja lubię bardzo nasz język i prawidłowe odmiany i formy. I tego będę się trzymać :).


    A na osłodę zrobię pyszne jogurtowe ciasto z polskimi gruszkami. A nie jakieś pear cake :).
    • 1 szklankę pełnotłustego jogurtu mieszamy z 1 szklanką cukru, szczyptą soli morskiej i 1 łyżeczką zapachu waniliowego (ja nie miałam, więc dałam trochę cukru waniliowego),
    • po wymieszaniu, powoli wlewamy 1/3 szklanki oleju (ciągle mieszamy),
    • dodajemy 2 surowe jaja - najpierw jedno, a po dokładnym wymieszaniu drugie (i znów dokładnie mieszamy - nic prostszego!;) ),
    • w osobnym naczyniu mieszamy 1 i 2/3 szklanki mąki (przesianej przez sito), 1 i 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia i 1 łyżeczkę sody oczyszczonej,
    • do masy płynnej dodajemy masę sypką oraz skórkę z jednej cytryny - wszystko oczywiście dokładnie mieszamy - bo cóż innego? ;),
    • formę o średnicy 25 cm lub pasztetówkę smarujemy tłuszczem i wykładamy papierem do pieczenia, a następnie wylewamy nasze surowe ciacho,
    • na wierzchu układamy obrane i pokrojone w plasterki 3 - 4 gruszki, które posypujemy cukrem trzcinowym,
    • ciasto pieczemy 45 minut (piekarnik nagrzany do 175 stopni),
    • po wyjęciu z piekarnika, ciasto wyciągamy z formy ciągnąc z kilku stron za papier - niech stygnie poza blaszką;


      Jak ciasto ostygnie wystarczy je przykryć folią  aluminiową. Pamiętajcie, by nie wkładać go do plastikowego pojemnika, bo za bardzo zmięknie.
      A zamiast gruszek można dać inne owoce - choćby z puszki ;).

      P.S. Książka, o której wspominałam to Lunch w Paryżu Elizabeth Bard.

        niedziela, 6 listopada 2011

        na zielono


        Zauważyłam, że dużym (a raczej ogromnym) powodzeniem na moim blogu cieszy się sałatka z łososiem. A niedaleko za nią zapiekanka z brokułami. No to zróbmy połączenie tych dwóch - zapiekanka z łososiem czy sałatka z brokułami? Skoro na zielono to sałatka z brokułami :). Poza tym zielony to jeden z moich ulubionych kolorów :). A jeszcze dodatkowe poza tym, jestem z zielonego miasta (dosłownie), więc wszystko dziś pasuje :). No i za oknem prawie tak wiosennie, że aż prawie zielono ;)). I pomińmy fakt, że prawie robi dużą różnicę :).

        • 400 g brokułów gotujemy (najlepiej na parze) do momentu aż będą w połowie miękkie (nie lubię rozpaćkanych brokułów),
        • puszkę groszku mieszamy z brokułami,
        • dodajemy niedużego, pokrojonego w półplasterki ogórka gruntowego,
        • siekamy sporo szczypiorku i wrzucamy do reszty,
        • całość doprawiamy solą i pieprzem oraz skrapiamy cytryną (ilość 'na oko'),
        • dodajemy 2-3 łyżki jogurtu naturalnego i wszystko mieszamy;

        Dodałam jeszcze dwa brązowe akcenty - niech już będzie trochę jesiennie ;)

        • małą garstkę uprażonego siemienia lnianego mieszamy z sałatką,
        • całość posypujemy uprażonym słonecznikiem;


        To teraz będę musiała wymyślić zapiekankę z łososiem? A może wystarczy makaron z łososiem? Pisałam o nim tutaj i jeszcze raz go bardzo polecam - jest przepyszny :).

        Dodatkowo, przepis dodaję do akcji Tęcza, którą wymyśliła Panti :)

        wtorek, 1 listopada 2011

        wielki kulisty prezent

        Prezentów urodzinowych było kilka, ale tylko jeden ważył 6 kg, był pomarańczowy i dość nieporęczny. A na dodatek ciężko było się do niego dobrać! A wszystko przez Paulettę. A może przez Owiecę?
        A było to tak. U Owiecy przeczytałam o dyniowej zupie. Przeczytałam z rezerwą. Z rezerwą, bo nie znoszę dyniowych pestek. Nie znoszę do tego stopnia, że nawet chleba z dynią nie zjem. A przecież smak pestek dyniowych równa się smakowi wszystkiego co dyniowe ;D. Owieca napisała, że absolutnie nie, o czym kilka dni później przekonałam się podczas spotkania babeczek z rodzynkiem (rodzynek ów, to ten rudy maleńki kiciuś). Pauletta (główna organizatorka) uraczyła nas kremową zupą dyniową, która nie smakowała jak pestki! Eureka! A smakowała bardzo dobrze ;).
        A, że kilka dni później, była impreza urodzinowa, Gosia z Sajmonem obdarowali mnie tą wielką kulą.


        Z kulą nie mogłam sobie poradzić - twarda jak diabli. Na szczęście Siwy ją rozłupał, pokroił  i obrał - nie tak bezinteresownie ;).

        I tak, z pomarańczowych kosteczek powstała zupa:
        • 1 dużą marchewkę, 1 średnią pietruszkę, 1 nieduży seler, 1 średni por zalewamy wodą i stawiamy na gaz,
        • wsypujemy kilka ziarenek pieprzu i ziela angielskiego i 3 listki laurowe,
        • dodajemy 1-2 kostki bulionowe,
        • jak się zacznie wszystko gotować wrzucamy ok 1kg dyni pokrojonej w kostkę,
        • jak wszystko będzie miękkie, wyłączamy gaz, wyławiamy ziarenka i listki i resztę traktujemy blenderem,
        • zupkę podgrzewamy i doprawiamy ziołami prowansalskimi, papryką ostrą, 3-4 startymi ząbkami czosnku i czym jeszcze chcecie ;),
        • podajemy z uprażonymi pestkami dyni (uprażone to mniejsze zło niż nieuprażone ;) ) i/lub z natką pietruszki;


        Zupę robiłam pierwszy raz i wyszła mi odrobinę za słodka (dałam więcej marchewki niż tu w przepisie). Minusem tej zupy (wg mnie oczywiście) jest to, że nie da się jej zjeść za dużo (zrobiłam jej 2 razy więcej niż podaję), a ja lubię zupy, które je się na więcej niż jeden obiad ;). 

        A na zakończenie, rodzynek :)

        LinkWithin

        Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...