wtorek, 27 października 2015

Po kilku latach przyszedł czas na szczerość! Odważnym być trzeba ;)

Po 4,5 roku blogowania przyszedł czas na... szczerość!


Jak to w blogowaniu bywa, czasem się chce, czasem się nie chce.
Czasem nie ma się czasu,
albo głowy się nie ma,
albo ma się co robić w realu,
albo pochłonął nas Instagram*.
Powodów na niepisanie jest mnóstwo.
Tak jak i na pisanie.
Jest jednak jedna ważna rzecz, bez której dobrze być nie może!
Co to takiego?
A no, szczerość!





Jeśli napiszę Wam coś tylko dlatego,
że dawno nie pisałam i czuję, że POWINNAM napisać...
To czy na pewno będzie to coś fajnego?
Chyba niekoniecznie.

Już dawno stwierdziłam,
że pewne moje wpisy ukazać się nie powinny.
Ukazały się na przykład dlatego,
bo ktoś kiedyś powiedział mi, że bloger MUSI pisać regularnie!
Więc pisałam regularnie, bo przecież czytelnicy nie wrócą do mnie.
Zdarzyło mi się wrzucić przepis, którego dziś bym nie wrzuciła.
Czułam POWINNOŚĆ.
Zły to był kierunek.
Czy powinnam te wpisy usunąć?
Nie wiem.
Chyba nie, bo jeśli dziś do nich wrócę, zobaczę jak bardzo się rozwinęłam!
Kulinarnie, fotograficznie też, ale przede wszystkim osobiście.
W ostatnich latach zmiany zaszły we mnie samej ogromne.
I z tego jestem dumna szalenie.
To co wtedy napisałam i tu wrzuciłam, też było moje?
Chyba tak, bo taka wtedy byłam i nie wiedziałam, że POWINNOŚĆ to za mało,
by czuć pełnię satysfakcji z tego co się robi.
By nie czuć (nawet czasem) uczucia przykrego obowiązku.
Może dlatego nigdy nie świętowałam rocznicy bloga?



"Nie cierpię samochodów!"

"Od razu lepiej :))"

Nie, nie pisałam na siłę wszystkich moich postów! ;)
Absolutnie nie.
Nie wrzucałam samych nieidealnych potraw.
Najwięcej tego znalazłoby się chyba z początków mojego blogowania,
kiedy "działałam" po omacku, zaczynałam moją przygodę z blogiem, kuchnią, fotografią kulinarną.
I zamiast słuchać siebie, słuchałam marnych doradców.
Jednak dzięki temu, jestem tu gdzie jestem i czuję się po prostu dobrze... i pewniej. :)





Dziś, gdy to wszystko spięłam w podsumowanie, przyszedł czas na zmiany!
Będę pisać tylko wtedy, gdy będę miała prawdziwą chęć. :)
Jeśli ktoś będzie miał ochotę do mnie wrócić, to wróci tak czy siak.
Będę wrzucać zdjęcia, z których będę w danej chwili dumna.
To samo z potrawami.
Czy Wy odczujecie zmianę?
Nie wiem.
Ja odczuję na pewno!
I bardzo się z tego cieszę :))
Planuję też zmiany wizualne w tym moim skromnym miejscu w sieci. :)

Dziękuję za wysłuchanie, dziękuję za wszystkie komentarze, odwiedziny...
... i do zobaczenia!
I... słuchajmy przede wszystkim siebie!





*Tak, pochłonął mnie instagram. Zapraszam Was na mój profil. Zobaczycie tam zdjęcia, których nie ma na blogu. Zobaczycie tam ulotne chwile z mojego życia. :)

poniedziałek, 12 października 2015

Miłośnie / Drożdżówki wytrawne



- Nie lubię jeść byle czego; pewnie dlatego sama piekę chleb - powiedziała na pierwszym spotkaniu,
- Ja też piekę. Na zakwasie - odpowiedział.
Zaniemówiła.
A kilka dni później zobaczyła na jego lodówce pognieciony, poplamiony przepis na chleb.

******

Kolejny rok piekę sama chleb.
Teraz, w naszym domu,
to Pan Wu. często piecze ten codzienny.
Rzadko zdarza nam się kupować pieczywo.
Zwykle w podbramkowych sytuacjach,
a i tak czuję się wtedy dziwnie. :)
Pewnie, że można kupić dobry chleb,
ale to nie takie łatwe.
Też i dlatego uzależniłam się od pieczenia.
I od comiesięcznej piekarni Amber.
Gdyby nie to uzależnienie,
nie poznałabym tylu chlebowych smaków.
I w kilka dni po urodzinach,
nie obchodziłabym moich kolejnych urodzin
- drugich w Tej piekarni. :)
I nie miałabym okazji, by wybrać przepis do naszego wspólnego pieczenia.










Zauroczona książką Liski "O chlebie",
wybrałam jej drożdżówki wytrawne.

Skład: 

15 g świeżych drożdży, 400 g mąki pszennej chlebowej (dałam pełnoziarnistą), 150 ml wody (ja dałam trochę więcej), 50 g serka wiejskiego lub śmietany, gęstego jogurtu, twarogu, 2 łyżeczki cukru, 2 łyżki oliwy z oliwek, 1 łyżeczka soli

Na wierzch: 
dodatki dowolne, np. gruszka, ser pleśniowy, sezam, rozmaryn; u mnie były to: 
- jabłka, cebula, tymianek,
- suszone przeze mnie pomidory (klik), czosnek, świeże oregano,
- uduszony na maśle jarmuż, zblenderowany z dodatkiem soku z cytryny. Dodatkowo: 1 jajko roztrzepane z 1 łyżką mleka do posmarowania
  • Drożdże zasyp cukrem, a kiedy się rozpuszczą, połącz z wodą, serkiem, solą i stopniowo wsypuj mąkę. 
  • Zgnieć gładkie ciasto, ręcznie lub mikserem (tu dałam więcej wody, bo ciasto było bardzo suche). 
  • Przełóż do miski wysmarowanej oliwą, przykryj folią spożywczą lub ściereczką i zostaw na godzinę do wyrośnięcia.
  • Podziel ciasto na 6-8 części (podzieliłam na mniejsze 12), uformuj kulki, przykryj ściereczką i zostaw na 15 minut.
  • Z kulek uformuj placuszki. Ciasto jest dosyć luźne i lepkie, ale nie podsypuj go mąką, wystarczy posmarować dłonie i wierzch ciasta oliwą lub olejem roślinnym.
  • Placuszki ułóż na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, pamiętając o kilkucentymetrowych odstępach. Na wierzchu ułóż ulubione dodatki. 
  • Zostaw do wyrośnięcia na 45 minut. 
  • Posmaruj roztrzepanym jajem wymieszanym z mlekiem i piecz 20-30 minut w 200ºC.


Bułeczki wyszły chrupiące na zewnątrz i miękkie w środku. Bardzo mi urosły i dodatki jakoś się skurczyły ;) Jednak maczane w greckiej oliwie smakowały wybornie :)

Drożdżówki na blogach:

Codziennik kuchenny
Foodnotes
Konwalie w kuchni
Kuchnia Gucia
Kuchennymi drzwiami
Leśny Zakątek
Moje małe czarowanie
nie-ład mAlutki
Nie tylko na słodko
Ogrody Babilonu
Polska zupa
Smakowity chleb
Stare gary
W poszukiwaniu slowlife
Zacisze kuchenne

wtorek, 6 października 2015

Jak to było z naszym urlopem, czyli czy warto pojechać na Kretę?


W tym roku postanowiliśmy pojechać gdzieś dalej. Obejrzeć coś zagranicznego.
Marzył mi się wyjazd zorganizowany samemu.
Jednak zabrakło na to czasu i może trochę wiary w siebie. :)
Jako, że ostatnie miesiące były intensywne (remonty, przeprowadzka, nauka moja i Pana Wu., no i oczywiście praca, dom, praca, dom) postanowiliśmy pojechać gdzieś gdzie nikt nam nic nie będzie kazał.
Odpadły więc pędzące objazdówki.
Odpadły piękne i historyczne miasta.
Chcieliśmy ciszy i spokoju.
Nie chcieliśmy jednak tygodnia spędzonego na plaży.
Chcieliśmy miejsce gdzie będziemy mogli się poszwendać po okolicy dalszej lub bliższej.
Padło na Kretę.



Każdy kto był opowiadał o niej z zachwytem.
Prawie każdy odradzał hotel 3 gwiazdkowy.
"Będziecie żałować! Bierzcie minimum 4"
Odradzali nam też małej miejscowości.
"Co Wy tam będziecie robić??"
"Przecież to koniec sezonu!"
"Ale jak to? Bez dyskotek?"
(To ostatnie usłyszałam w jednym z biur podróży).

Posłuchaliśmy siebie.
Wybraliśmy się do uroczego (3 gwiazdki) hoteliku w miejscowości Bali, położonej w środkowej części Krety.
W hotelu byliśmy skoro świt i mimo, że doba hotelowa zaczynała się o 14, niemal od razu dostaliśmy pokój. Była to ciemna norka na parterze. :) Absolutnie nas to nie zraziło, jednak Pan Wu powiedział w recepcji, że bardzo chcielibyśmy mieć pokój z widokiem na morze.
I co? Bez problemu taki dostaliśmy! I to z balkonem! Z przyspieszonym biciem serca wdrapywałam się na najwyższe hotelowe pięterko. Na pięterko, na którym był jeden pokoik. Dla nas. O taki.


Wystarczyło zapytać... :))))

Pierwszy dzień spędziliśmy pod znakiem drzemek. Byliśmy naprawdę zmęczeni. Drzemki na plaży spaliły moje łydki. ;)
Drugiego dnia spenetrowaliśmy pieszo naszą okolicę.





Popływaliśmy kajakiem, odwiedzając takie cuda.


Kolejne trzy dni spędziliśmy w wynajętym aucie. 
Pierwszego dnia pojechaliśmy na wschód. Po drodze stawaliśmy tam gdzie tylko mieliśmy ochotę. Na przykład w uroczej wsi MOCHÓS, w której wypiliśmy grecką kawę (smak taki jak nasza sypanka) i zjedliśmy pyszną szarlotkę. Wcześniej jednak wpadliśmy do osławionego w przewodnikach i przez rezydentów, minojskiego pałacu w Knossos. Nie zrobił na nas wrażenia i cieszyliśmy się, że trafiliśmy na weekend darmowych wstępów. Bardziej polecić możemy grotę Diktejską w górach Dikti. Według mitologii, to w niej urodził się Zeus. Wspinaliśmy się na szczyt po to, by po wilgotnych stopniach zejść w piękną stalaktytową i stalagmitową jaskinię, na dnie której przeszliśmy się ścieżką dookoła małego jeziora.



W naszej wycieczce na wschód, przez płaskowyż Lassíthi z gajami oliwnymi (cudo!) dotarliśmy do portowego miasta Ágios Nikólaos. 
Obiad zjedliśmy w knajpce La Strada, polecanej przez przewodnik.
Smacznie, ale bez szału. 
Sam port wywołał we mnie mieszane uczucia. Z jednej strony ogromny przepych, luksusowe jachty, bogactwo. Idąc w jego głąb widzieliśmy coraz więcej wraków i jednego wielkiego bałaganu. 




Kolejnym celem naszej podróży był zachód i weneckie miasteczko Chania.






Piękne stare miasto z klimatycznymi uliczkami i masą turystów! Jednak nie ma się co zniechęcać, bo turyści owi byli leniwi i chodzili tłumnie TYLKO głównym traktem. I tam też w tłumie spożywali drogie posiłki.
Wystarczyło wejść, w którąkolwiek boczną uliczkę, by popodglądać życie Kreteńczyków.
   







I, by zjeść sałatkę grecką w tak pięknych okolicznościach przyrody.



To była najlepsza sałatka grecka jaką jadłam w życiu. I to było najlepsze jedzenie jakie zjedliśmy w czasie naszego pobytu na Krecie. Knajpka Fáka. Gorąco polecam.
Z Chani wyruszyliśmy na Półwysep Akrotíri.
Tam czekały na nas takie widoki i plaża tylko dla nas! Coś wspaniałego :)






Popływaliśmy i ruszyliśmy dalej na zachód, do miasteczka Kíssamos. Miasteczka gdzie kończy się autostrada (New road). Główna ulica w Kíssamos to bida z nędzą i znów bałagan. Dotarliśmy do portu gdzie postanowiliśmy zjeść rybę. W końcu byliśmy w portowej knajpie! Jaki to był niedobry obiad! Do dziś czuję smak tych ryb... 
A nadbrzeżne knajpki w mieście miały taki urok...




Nasza ostatnia samochodowa wyprawa odbyła się w kierunku południowym. Czy muszę pisać jak piękne widoki mieliśmy po drodze? Góry mogą wszystko ;)) 




Odwiedziliśmy jaskinię Melidoni, najsmutniejsze miejsce na wyspie. W jaskini, w pierwszej połowie XIX wieku, 300 mieszkańców wsi Melidoni ukryło się przed najazdem wojsk tureckich. Kiedy mieszkańcy odmówili poddania się, Turcy podłożyli ogień, dusząc dymem kilkaset osób. Dziś, w grocie znajduje się pamiątkowy grobowiec.




Jadąc dalej na południe, zatrzymaliśmy się w Margarítes, wiosce ceramiki. Nie mogłam się napatrzeć na ręcznie wyrabiane cudeńka. W jednym ze sklepików trafiliśmy na miejscową oliwę z oliwek i taką też rakiję. Spróbowaliśmy i jednego i drugiego i bez obawy o smak zrobiliśmy zapasy do domu. 






Szczerze mówiąc mogłabym tam zostać cały dzień, ale czekało na nas miasto hippisów, Mátala! A wcześniej, w Moní Arkádiou polecamy pospacerować po XVI-wiecznym klasztorze Arkadiusza.





A co z tą Matalą? Setki lat temu, w piaskowcu, Rzymianie wykuli jaskinie, które wykorzystywali jako katakumby. W latach 60. XX wieku za swój dom uznali je hippisi. :)
W Matali zjedliśmy też obiad. Same greckie specjały, do których serwowano lokalne wino i piwo. Jedzenie było smaczne, bardzo sympatyczna obsługa, więc spokojnie można odwiedzić restaurację "Dwóch braci".







Kolejny dzień spędziliśmy na błogim lenistwie, głównie czytając książki i pływając w morzu. Pan Wu. w czasie tego tygodnia przeczytał aż 3 książki! Chciałabym tak szybko czytać. :)








Przedostatniego dnia pobytu na Krecie, autobusem pojechaliśmy do Réthimnon. Zależało mi żeby odwiedzić je w czwartek, bo właśnie tego dnia tygodnia odbywa się targ.
Samo miasto jest urocze. Znów sporo klimatycznych uliczek i knajpek. Zdecydowanie mniej niż w Chanii, więc dość szybko obeszliśmy okolicę.







Nie ominęliśmy ogromnego weneckiego zamku (fortezza) z XVI wieku. Zamek zwiedza się indywidualnie, bez przewodnika. Poza mapką na bliecie nie ma nigdzie żadnych informacji. Odniosłam wrażenie, że Kreteńczycy wiedzą, że turyści i tak tu zajdą i nie ma co się wczuwać w zwiększenie atrakcyjności zamku. Mam tu na myśli choćby posprzątanie rupieci, których było wiele w różnych miejscach fortecy. 
Na zamek warto pójść dla samego spaceru i dla pięknych widoków.





Niestety, bardzo zawiódł mnie targ. Więcej było tam taniej chińszczyzny niż choćby warzyw. Stoisk z lokalnymi produktami, typu oliwa, sery, oliwki, było nie więcej niż pięć! Kupiliśmy fetę na wagę (bardzo dobra) i nic więcej.



Obiad zjedliśmy w tawernie Castelo. Piękne kilkupoziomowe wnętrze, ze starymi kręconymi schodami i metalowymi balustradami. Jako poczekajkę dostaliśmy chleb, masło czosnkowe i pastę z czarnych oliwek (pyszna). Na deser, oczywiście rakija. :) 



Pogoda tego dnia była nieciekawa. Niebo zasnute czarnymi chmurami, przelotne deszcze. Jednak dzięki temu były bardzo duże fale i wieczorem mieliśmy co robić w morzu. ;)



Nasz wyjazd zakończyliśmy uczuciem sytości tej egzotyki. I z przekonaniem, że dobrze wybraliśmy w tym roku, że podjęliśmy dobre decyzje. Zwiedziliśmy sporo. Odpoczęliśmy. Byliśmy w uroczych miejscach. Autem jeździliśmy bez specjalnego planu i to był... najlepszy plan! 
Przekonaliśmy się też, że (chyba) wszędzie damy sobie radę sami. :)
To był dobry czas.
A...
Tego wszystkiego nie byłoby gdybyśmy wybrali się na jakąś objazdówkę. 
Nie byłoby tego gdybyśmy siedzieli w hotelu i korzystali z usług allinclusive. 
Nie byłoby tego gdyby wpadł nam do głowy szalony pomysł korzystania z piekielnie drogich wycieczek fakultatywnych.

Na Kretę pojechać warto. Nie można się tam nudzić. Jest wiele pięknych miejsc, zapierających dech w piersiach widoków, a Kreteńczycy są bardzo sympatyczni. Jednak na wyspie jest wiele przygnębiających widoków. Budowlane trupy, jak je nazwaliśmy na własny użytek, są wszędzie.



Wyglądają bardzo smutno. A do tego, w centrach wszystkich miast, cała masa pustych lokali do wynajęcia.
Zapewne to skutek greckiego kryzysu, ale może też i podejścia Greków do życia. W końcu "Grecy urodzili się zmęczeni i żyją po to, aby odpocząć."


***************

Post ten, jest inny niż wszystkie.
(Jesteśmy w końcu w moim nie-ładzie ;))
Wpis ten, potraktowałam jako pigułkę wskazówek o podróżowaniu po greckiej wyspie. Uznałam, że może komuś przydadzą się nasze niepolukrowane spostrzeżenia i doświadczenia. A i ja chętnie będę wracać do tych wspominków. :)

Garść informacji praktycznych: wynajem auta na miejscu, ze wszystkimi ubezpieczeniami kosztował nas 80€ za 3 dni (zamawiając auto w Polsce przez Internet zapłacilibyśmy 100€). Paliwo kosztowało około 1,5€/l, wydaliśmy około 75€. Za 3 dni fantastycznych wypraw zapłaciliśmy kilkakrotnie mniej niż za 3 dni wycieczek fakultatywnych w miejsca tłumne z ogromem obcych ludzi w autokarze.
Jeżdżąc autem, trzeba pamiętać, że Kreteńczycy jeżdżą jak chcą. Nie patrzą na znaki, potrafią jeździć na czerwonym, a zbliżając się do jakiegoś zakrętu po prostu trąbią, że jadą. :)
Korzystaliśmy tylko z mapy, która była w przewodniku. Nie zgubiliśmy się, GPS jest zbędny.
Ceny wstępów do zamków / muzeów / jaskiń: 3-5€. 
Ceny posiłków od około 5€ wzwyż. Nasza najlepsza sałatka kosztowała właśnie 5€.

P.S. Nie zapominajmy, że na Krecie jest bardzo dużo zwierzaków... :)



Kapliczek i kościółków...


I...
I koniec! ;)
Dziękuję za uwagę! :)

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...