wtorek, 30 sierpnia 2011

słoikowo #3 i #4


Kończy się sezon na ogórki, a te które wyrastają ostatnie pozostawiają wiele do życzenia. Mają dużo twardych i dużych pestek, są znacznie bardziej wodniste, nie są już aż tak chrupiące i bywa, że mają zbyt twardą skórę. Jednym słowem, nie nadają się już do kiszenia tak jak te :) no, a poza tym ile można jeść mizerię? Nawet jeśli się ją bardzo lubi... Zamiast pozbyć się tych ogórów, lepiej coś z nich zrobić. Coś na zimę.
Oto dwie propozycje:

Propozycja nr 1, czyli propozycja musztardowa:


  • 3 kg ogórków kroimy wzdłuż (wykrawamy ze środka nasiona jeśli są zbyt duże),
  • zalewa: 7,5 łyżek musztardy sarepskiej, 4,5 łyżki soli, 7,5 szkl. wody, 1,5 szkl. octu, 1,5 szkl. cukru - zagotować,
  • do słoiczków wrzucić kilka ziaren ziela angielskiego i pieprzu, 1 - 2 listki laurowe,
  • włożyć ogórki,
  • zalać zalewą i pasteryzować 3 minuty;


Propozycja nr 2, czyli propozycja grillowa:


  • 4 kg ogórków pokroić w plastry (jeśli nasiona są już duże to je wykroić - wówczas nie da się w plastry ;) ),
  • 1 kg cebuli pokroić w paski,
  • ogórki mieszamy z cebulą, solimy 1 łyżką soli i odstawiamy na 2 godziny,
  • zalewa: 2 szkl. octu, 2 łyżki soli, 5 szkl. wody, 3 szkl. cukru, 2 łyżki przyprawy do grilla - całość zagotować,
  • do słoiczków wrzucić gałązkę koperku, łyżkę gorczycy, gałązkę natki pietruszki,
  • wkładamy ogórki z cebulą, zalewamy zalewą,
  • słoiki gotujemy kilka minut.

Jeśli nie chce Wam się "bawić" z dwoma słoikowymi sałatkami to proponuję jedną ;) cóż za nowatorka propozycja ;D
Dla zwolenników ostrzejszych smaków proponuję propozycję grillową, a dla tych co lubują się w bardziej delikatnych potrawach, idealna będzie propozycja musztardowa :)

piątek, 26 sierpnia 2011

półkruche

Niestety, ale muszę przyznać, iż nie grzeszę miłością do owoców. Rzadko mnie do nich ciągnie, a już prawie nigdy do jabłek. No już jakoś tak jest, że wolę konkretniejsze smaki :)
Jednak nigdy nie odmówię sobie zjedzenia nawet sporej ilości śliwek, a już zwłaszcza węgierek. A już zwłaszcza kwaśnych. Od zawsze lubię kwaskowate smaki. Jak byłam mała to uwielbiałam kwaśny zielony agrest :) na samą myśl ślinka cieknie.
Wykorzystując fakt, iż tegoroczne węgierki są przepyszne i jakoś podejrzanie mało robaczywe, zrobiłam z nimi kruche ciasto. A raczej - jak "mówi" Kuchnia Polska (wydanie z 1968 r.) - półkruche.


A zrobiłam je tak:
  • na stolnicę przesiewamy 500g mąki,
  • do mąki dosypujemy 150g cukru pudru, 2 łyżeczki proszku do pieczenia, cały cukier waniliowy,
  • wszystko mieszamy,
  • dodajemy 200g masła, kroimy nożem i mieszamy z resztą składników,
  • dodajemy całe 2 jaja i jedno żółtko, 6 łyżek śmietany,
  • całość mieszamy nożem,
  • po wymieszaniu zagniatamy na jednolitą kulę (jeśli za bardzo Wam się klei to dosypcie trochę mąki),
  • odkładamy do lodówki na 10 minut,
  • blachę wykładamy papierem do pieczenia,
  • na papier ciasto, w które wciskamy śliwki (lub inne owoce),
  • posypujemy kruszonką, na którą przepis znajdziecie tutaj (kruszonkę tym razem robiłam paluchami i wyszła wspaniała),
  • wstawiamy do piekarnika nagrzanego do 200 stopni,
  • po 15 minutach zmniejszamy do 180 stopni i pieczemy jeszcze około 25 minut;


Dziś z Lee rozmawiałyśmy, chyba nawet dość sentymentalnie, o wszelkiego rodzaju grach towarzyskich. Czy to tylko w naszym gronie takowe rozrywki coś zanikają? Dla mnie wielka szkoda, bo wszelakie gry - od planszowych, przez twistery i inne darty i bilardy po wymagające myślenia i pamięci - uwielbiam. No nic, mam nadzieję, że jednak "duch w narodzie nie ginie" :) my, jak widać, staramy się go podtrzymać :)

P.S. Jeśli wolicie niższe ciasta to zmniejszcie proporcje (mąki wówczas 300g, a jajo tylko jedno, bez dodatkowego żółtka). 

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

makaronowe gniazda z bocianami w tle

Mam wrażenie, że często piszę tu o makaronach, ale pisać będę, bo bardzo je lubię :) zwłaszcza żytnie, zwłaszcza al dente (a wiecie, że al dente są znacznie zdrowsze od tych miękkich całkiem kluch? w zasadzie to te miękkie chyba już niewiele mają zdrowych właściwości), zwłaszcza śliczne kolorowe i zwłaszcza jak mają ciekawy kształt :)
A tak jak lubię jeść makaron, tak lubię obserwować bociany - czy to na gniazdach czy to gdzie indziej. I smutno się jakoś robi gdy odlatują, bo to jednak pierwszy zwiastun nadchodzącej jesieni...
Jednak najpierw o jedzeniu :) makaron z dzisiejszego posta kupiłam już dawno i tak czekał na swoją kolej. Aż się w końcu doczekał.


  • 400g makaronu - wstążki lub spaghetti - gotujemy w osolonej wodzie - al dente!
  • Sos: 
    • duży jogurt naturalny miksujemy z 3 jajkami i 50 ml oliwy z oliwek,
    • wrzucamy 150g wędliny,
    • solimy, pieprzymy,
  •  farsz:
    • jeden duży dojrzały pomidor lub kilkanaście koktajlowych kroimy w kostkę,
    • średnią papryczkę pepperoni kroimy na małe kawałki,
    • średnią cebulę kroimy w kostkę, szklimy na patelni,
    • 4 ząbki czosnku wciskamy do reszty,
    • dorzucamy kilka (więcej niż kilka;) ) porwanych liści bazylii,
    • całość mieszamy;
  • blachę wykładamy papierem do pieczenia,
  • ugotowany makaron układamy na blaszce - jak sama nazwa wskazuje ;) - w formie gniazd,
  • posypujemy startym żółtym serem,
  • polewamy dokładnie każde z gniazd sosem,
  • na wierzch pomidorowy farsz,
  • na pomidory plasterek mozzarelli,
  • a na samą górę sól i pieprz,
  • wstawiamy do piekarnika na 10 - 15 minut (160 stopni).
Jako, że Szpakers nie lubi pomidorów to zrobiłam dodatkowy farsz - identyczny jak ten powyższy, ale zamiast pomidorów dałam pół dużej papryki, którą podsmażyłam na patelni coby była bardziej miękka :)
Szczerze mówiąc to farsz paprykowy wydał mi się ciekawszy, jednak obydwa bardzo mi smakowały. Pyszne i bardzo ładne makaronowe danie :)


P.S. Oryginalny przepis znajdziecie tutaj.

P.S.2. A bociany? Bociany po naukach latania i sejmikowaniu odleciały ze swych...  niemakaronowych gniazd...




czwartek, 18 sierpnia 2011

Ania...


Będąc bardzo małą dziewczynką uwielbiałam czytać bajki, jednak zapał do czytania mi minął. Powrócił gdy byłam małą dziewczynką i Sąsiadka pożyczyłam mi Anię z Zielonego Wzgórza. Od tego momentu zapał już nie uciekł. Dobra, wiem, że brzmi banalnie, ale tak właśnie było :) poza tym czy banalnie to źle? :)
Jakby nie było, przeczytałam wówczas wszystkie części Ani, również te które były już tylko opowiadaniami i z Anią miały niewiele wspólnego, co było zdecydowanym minusem... A piszę o tym, bo niedawno Wydawnictwo Literackie wydało Anię z Wyspy Księcia Edwarda. Okazało się, że jest to książka, która kończy całą serię i nigdy wcześniej wydana nie była - L.M.Montgomery przekazała ją wydawcy dzień przed tym jak zmarła z powodu przedawkowania leków.

Mimo, iż małą dziewczynką już nie jestem (ok ok, tylko wiekiem nie jestem;) ) to książka wzbudziła we mnie ogromne zainteresowanie i ją kupiłam. Ku mojej uciesze okazała się dość pokaźną, bo liczy prawie 600 stron. No i te moje ulubione duże litery... ;)


Forma książki jest ciekawa, bo składa się ona z serii opowiadań, przeplatanych wieczornymi spotkaniami rodziny Blythe'ów, podczas których czyta się wiersze Ani i jednego z jej synów. Wiersze później są przez bohaterów krótko komentowane i mimo, iż nie jestem ich fanką  to chyba ta część książki jest najlepsza, bo przez rodzinne komentarze można wrócić do starej dobrej Ani... Niestety, ale zdecydowanie większa część książki to opowiadania o przygodach ludzi, którzy w jakimś niewielkim stopniu związani są z główną zainteresowaną, ale oczywiście wspominają o niej w samych superlatywach. Trochę to przesłodzone i chyba nie tego oczekiwałam od zakończenia serii... Cóż mi po opowiadaniach o nieznanych osobach, które wygłaszają peany na cześć Ani? No tak, znajdzie się kilka osób, które ją skrytykuje - to pewnie miało być dla zachowania równowagi, ale się nie udało. Przecież Ania to nie był ideał, to była wesoła, bujająca w obłokach trzpiotka. Fakt, nie jest już młodziutkim podlotkiem. Ale co z tego? A może ja trochę dorosłam? A może się tylko czepiam?

Dużym plusem jest ostatnich kilka stron książki, czyli krótka jej historia. Historia opisana przez Benjamina Lefebvre'go, dzięki któremu zakończenie Ani w ogóle zostało wydane.

Mimo krytyki, cieszę się z zakupu :)

wtorek, 9 sierpnia 2011

sałatka z tuńczykiem i fasolą

Ogłoszenie parafialne #4 - Bardzo dziękuję JaCe za nominację do One Lovely Blog Award oraz do Make Up Blogger Award :) łamię zasady tych zabaw, gdyż wiele o mnie znajdziecie w moich postach :) poza tym, nominuję moich ulubieńców, którzy są po prawej stronie, w tym oczwyiście JaKę ;) nie wiem czemu nie można nominować tych, którzy nominowali nas ;D

Jakiś czas temu wszystkim wokół zawładnęła dieta Dukana. Na jakieś dwa dni zawładnęła również i mną - nie wnikajmy czy była potrzeba czy nie ;) była to jedna jedyna dieta w moim życiu - o ile taką dwudniową można nazwać dietą. W każdym razie, zanabyłam wówczas kilka puszek tuńczyka w sosie własnym i już po drugiej puszce (niejedzonej pod rząd) miałam serdecznie dość tego smaku! I z tego co się orientuję większość osób odczuwało to samo. To był bardzo dobry pretekst, by już nigdy nie stosować żadnej diety, bo dlaczego ma mi coś zbrzydnąć? Ale to wszystko było dawno temu i tuńczyk wrócił do łask. Na przykład w takiej postaci:

  • pucha tuńczyka w sosie własnym, odcedzona, wrzucona do miski,
  • pucha fasoli czerwonej, odcedzona, wrzucona do miski (tej samej co tuńczyk),
  • 3 ogórki kiszone, pokrojone w kostkę, wrzucone do tej samej miski,
  • pęczek szczypiorku, pokrojony w kostkę, wrzucony doooo... do reszty składników,
  • 2 łyżki jogurtu,
  • 2 łyżki majonezu,
  • sól, pieprz,
  • wszystko mieszanym cuzamen do kupy i jemy :)
Jakbyście chcieli, by było ładniej to możecie użyć fasoli białej i czerwonej. A jakbyście chcieli, by było ostrzej to dodajcie cebulę.

Ogłoszenie parafialne #5 - znów na chwilę wybywam; tym razem nie, by zresetować to i owo, a zreperować. A może przy okazji uda mi się zregenerować? :) do zobaczenie niedługo :) 

 
P.S. Wracając do zabaw wskazanych w Ogłoszeniu #4 to zasady są następujące (zasady są po to by je łamać?):
- podziękuj i wklej link blogera, który przyznał Ci tę nagrodę;
- skopiuj i wklej logo konkursu na swoim blogu;
- napisz o sobie siedem rzeczy (
- napisz 7 makijażowych faktów o sobie)
- nominuj szesnaście innych cudownych blogerów (nie można nominować blogera, który Wam przyznał nagrodę);
- napisz im komentarz, by dowiedzieli się o nagrodzie i nominacji.




P.S.2. O, to już 50 post... ależ się rozpisałam ;)

sobota, 6 sierpnia 2011

pikantny kurczak zapiekany z cukinią

Po pierwsze, znów wracam do tematu zapiekanek - ślinka leci na samą myśl :) a po drugie, znów wracam do cukinii - o moim dystansie do niej już wiecie, ale dystans ów trochę skracam. Uduszona w piekarniku z pikantnym mięskiem jest naprawdę dobra! Eureka ;) Ale czy to zasługa jej samej czy może jednak wszystkich dodatków z charakterkiem? A wszystko co z charakterkiem lubimy, oj lubimy... :)
Przepis na to danie wyczaiłam u Owiecy i zrobiłam już dwukrotnie. Zaznaczam, że smakowała ona Poznaniakom, a jeszcze bardziej Scyzorykom :)
Aha, jedna bardzo ważna rzecz, która wzbudzą mą sympatię do cukinii. To jej wygląd - jest wręcz rozbrajający ;) i dobra z niej modelka.

  • pierś z kurczaka kroimy w kawałki - nie za grube i nie za duże,
  • doprawiamy solą, papryką słodką, solą czosnkową, pieprzem i papryką chilli (lub płatkami papryki chilli),
  • odstawiamy do przegryzienia na noc,
  • następnego dnia smażymy,
  • przekładamy do naczynia żaroodpornego,
  • zalewamy małą 30% śmietaną,
  • posypujemy startym żółtym serem (rodzaj taki jak lubicie),
  • wstawiamy do piekarnika na min. 15 minut (piekarnik na 180 stopni),
  • w tzw. między czasie, kroimy cukinię - w cienkie plasterki lub w paski lub w kostkę...
  • w tzw. między czasie, kroimy w plastry mozzarellę,
  • wyciągamy naczynie z piekarnika i układamy cukinię, a na niej mozzarellę,
  • wstawiamy do piekarnika na min. 30 minut - wyłączamy jak mozzarella się upiecze, a śmietana trochę wyparuje;

Aha, raz zrobiłam odwrotnie - najpierw mozzarella, potem cukinia :) 


A na koniec pokażę Wam zdjęcia z dziś i od razu się przyznaję, że to nie moje zbiory, bo ja jestem leń śmierdzący i grzybów mi się szukać nie chce! A poza tym ja ich nigdy nie widzę, więc co mam tracić cierpliwość mą wątłą jeszcze w lesie ;)



To co na zdjęciach to nie jest wszystko co dziś do domu Za Rzeką zostało zniesione....

środa, 3 sierpnia 2011

dorsz, szczypiorek, pietruszka...

... masełko :)
Właśnie to zjadłam wraz z młodymi ziemniaczkami w mundurkach. Ziemniaczki prosto z polskiego pola, ba, prosto z zzarzekowego pola - dzięki Kisho za te plony ;) Tak mi to smakowało ogromnie, że to co miałam dziś tu wrzucić, wrzucę inną razą ;)
Jak byłam ostatnio na wywczasach... A propos wywczasów - macie może jakiś pomysł co zrobić, by energię nabytą na urlopie zachować na mega długo? Bo ja niestety już nie pamiętam, że miałam jakiekolwiek wolne, a minęły 3 tygodnie. Nawet nie! 
Czekam na rady - z niecierpliwością czekam :)

Zacznijmy jeszcze raz (problem ze skupieniem mam?). Jak byłam ostatnio na wywczasach zajadałam się rybami. A były to ryby (nie mam pojęcia jakie nosiły nazwy) duszone w masełku, w ziołach, w czosnku... Bez jakiejkolwiek panierki - jakże typowej dla naszego rodu ;) czy nie macie wrażenia, że panierka w dużym stopniu zabija smak ryby? I nie będę tu klarować o tym jak jest tłusta, kaloryczna etc., bo nie o to nie o to :)
Ja wolę te duszone czy też zapiekane czy też... No w każdym razie rybki rybki rybki same. Bez paniery! Takie jak ta:

  • dużą garść szczypiorku siekamy,
  • dużą garść natki pietruszki siekamy jednakowoż ;)
  • 3 łyżki masła mieszamy z połową powyższych zielenin,
  • 500 g filetów z dorsza (lub innej morskiej rybki) po umyciu i osuszeniu doprawiamy świeżo zmielonym pieprzem i solą i skrapiamy sokiem z jednej średniej wielkości cytryny,
  • rybę przekładamy do naczynia żaroodpornego (wcześniej, naczynie skropić olejem),
  • rybę smarujemy połową przygotowanego masła, a jeśli jest zbyt twarde, bo tak jak ja zapomnieliście je wyjąć z lodówki, to kroimy w kawałeczki i rozrzucamy na rybie,
  • całość wkładamy do piekarnika - 180 stopni,
  • po krótkiej chwili masło się rozpuści - wówczas wyjmujemy naczynie, rybę przekładamy na drugą stronę i wrzucamy na nią resztę masła,
  • wstawiamy do piekarnika na około 15 minut,
  • wyjmujemy jak ryba będzie złocista,
  • przed podaniem posypujemy resztą pietruchy i szczypioru.
Ja miałam filety ze skórą, więc siedziały one w piekarniku prawie 30 minut. Natomiast wspomniane wyżej ziemniaczki, na talerzu polałam masełkiem z ryby - wrażenia bezcenne :)

P.S. Coś mojego ulubionego, po obejrzeniu czego zrozumiecie skąd te moje "ale nie o to nie o to" ;) jest tutaj.

P.S.2 Zapomniałam wspomnieć skąd ów przepis się wziął. Ano stąd.

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...